Drift. „Tutaj psychikę lepiej zostawić w domu”

Rafał Kochanowski fot. Krzysztof Kalinowski/LoveKraków.pl

Ta jazda jest jak latanie. Przynajmniej tak mówi o niej Rafał Kochanowski. To, co ten facet wyczynia ze swoim samochodem najlepiej zobaczyć na własne oczy. Tylko tutaj – jak mówi - psychikę czasami lepiej zostawić w domu, żeby się nie bać. Taki jest drift. Przekonajcie się sami. I lepiej zapnijcie pasy.

– Kiedy wsiadam za kółko, to jest to! Ryk silnika, ta cholerna adrenalina! Zwłaszcza kiedy jedzie się z kimś po torze. Człowiek jest wolny! Lecisz, nic cię nie obchodzi, bo trzeba się koncentrować na robocie – opowiada Rafał Kochanowski, krakowski drifter.

W środowisku mówią na niego „Przypał”. Nie bez powodu. Jednak o tym powodzie mniej oficjalnym woli milczeć. Dlatego zostaje, że chodzi po prostu o „pozytywnego wariata za kółkiem”. W sumie wszystko się zgadza. Do tego trzeba jeszcze dodać – utalentowanego i skromnego.

Człowiek, który miał najszybszą fiestę w Polsce

Teraz jest drift, wcześniej był drag racing, czyli wyścig odbywający się najczęściej na odcinku ¼ mili. Od tego wszystko się zaczęło. Bo to właśnie Kochanowski stworzył ponad dziesięć lat temu najszybszą w Polsce fiestę.

W końcu auto trzeba było sprzedać, wyjechać za granicę, do Szkocji i zrezygnować na jakiś czas ze swojej pasji. Kiedy po jakimś czasie Rafał wrócił ze swoją żoną Anną i synem Damianem do Krakowa, postanowił otworzyć warsztat samochodowy. I jak sam mówi – rozpoczęło się „tajnikowanie”.

W poszukiwaniu ideału. „Tajnikowanie”

– Naprawiałem te samochody i ciągle myślałem, że przydałoby się znowu zrobić coś swojego. W końcu od zawsze była taka zajawka. Kumpel zabrał mnie na drifty na Tor „Kielce”. Kiedy zobaczyłem, jak ci ludzie zamiatają tymi samochodami z boku na bok, już wiedziałem: ja też tak chcę. I że muszę zbudować ten wóz! – wspomina ze śmiechem.

Na początku wraz z kolegą rozmyślali, jak taki pojazd powinien w ogóle wyglądać. – Jaka buda, jakie części – żeby w miarę tanio to wyszło. Ze względu na to, że topowe silniki używane przez drifterów sporo kosztują, szukaliśmy czegoś nietypowego. I w końcu znaleźliśmy na jakimś forum ABZ Audi, który wytrzyma dużą moc. Chociaż na początku myśleliśmy, że kupimy po prostu V8 i będziemy uczyć się „latać” – opowiada.

Podkreśla jednak, że jest znacząca różnica pomiędzy ¼ mili a driftem. W pierwszym przypadku wystarczy mieć mocny silnik i jak najlżejsze auto. W drugim – ważny jest nie tylko mocny silnik, ale również przerobiony przód i tył pojazdu czy znajdująca się wewnątrz klatka bezpieczeństwa. Co więcej, nie może zabraknąć miejsca na systemy gaśnicze.

Ale zanim Kochanowski na dobre zaczął zdobywać clipping pointy i zony podczas zawodów w całej Polsce, spędził dwa lata na pracy.

W międzyczasie Rafał starał się ukrywać przed żoną, co tak naprawdę chodzi mu po głowie. I co tak naprawdę stoi przed warsztatem. – „Tajnikowałem” przed małżonką, że coś tam robię. Jednak w końcu przyszedł czas, żeby powiedzieć prawdę i że to nie jest samochód jednego z klientów . Przyznałem się, że to moje i będę… jeździć bokiem – mówi.

Efektem jest piękne, czarne BMW E36 o mocy 600 KM i 900 Nm. – Znam w nim każdą śrubkę. Niektórzy drifterzy sami składają swoje auta, a niektórzy nie mają z tym styczności. Tak naprawdę wszystko zależy od funduszy. Jeśli ktoś ma sponsora i pochodzi z bogatej rodziny, może sobie pozwolić na to, by taki wóz zrobiła mu firma. Ale wtedy też musi zabierać ze sobą całą ekipę mechaników. Dlatego czasami widać, czy ktoś ma w ogóle pojęcie o swoim samochodzie i jeździe, czy chciał się tylko pokazać – stwierdza.

Kiedy mówię mu, że chyba ma z tego satysfakcję, bo wkłada w swoją pasję więcej serducha niż ktoś mający podane wszystko na tacy, odpowiada, że „na pewno smakuje to dwa razy lepiej”. – Zwłaszcza, jeśli jedziesz lepiej od gościa, który ma wóz za kilkaset tysięcy. Oczywiście jest rywalizacja, ale nie można mówić o chamstwie. Nikt sobie źle nie życzy – dodaje.

Trudne „latania” początki

Zatem trudno się dziwić, że jego ulubionym momentem podczas zawodów jest „rozpędówka”, czyli inicjacja driftu. – Zarzucasz auto, wiesz, że masz stówkę z hakiem na liczniku. Musisz pokazać, że się nie boisz i potrafisz utrzymać wóz w tym poślizgu. Szybkość jest zdecydowanie najlepsza. To mi się wzięło z ¼ mili. My się szybko jeździć nie boimy – zaznacza.

Nie bez powodu zatem porównuje się drift do jazdy figurowej samochodem. W końcu chodzi o to, żeby wprowadzić auto w poślizg i utrzymywać je w nim przez cały czas. I do tego jechać bokiem – wyprostowanie kół grozi dyskwalifikacją zawodnika.

– Niektórzy laicy traktują drift wyłącznie jako show – „no jeżdżą sobie chłopaki bokiem i palą oponę”. Tak naprawdę wprowadzenie auta w poślizg i utrzymanie go w nim przez całą trasę jest trudnym zadaniem. Trzeba ją przejechać płynnie, bokiem. Do tego trzeba dodać zony i clippy, bo tył samochodu musi znaleźć się na zonie, a przód na clippach. Trzeba ich zdobyć jak najwięcej, bo to jest punktowane do kwalifikacji. I do jazdy w parach, bo w tym przypadku musisz jechać linią wyznaczoną przez sędziego. Jeśli zawodnik jedzie jako pierwszy, musi poruszać się po linii kwalifikacyjnej, drugi natomiast musi być jak najbliżej jego, „kąsać go” – przyznaje. – Jeśli ktoś przejedzie cały tor bokiem i nie zaliczy ani jednej „zony” czy „clippu”, otrzyma niewiele punktów. A kolejnego dnia może przez to nie wystartować w zawodach – zwraca uwagę.

Pierwsze wyjście z dymu. Walka o pudło

Drift to show i sporo dymu. Dosłownie. – Czasami jedzie się w dymie. Już parę razy tak jechałem i była obawa, żeby nie daj Boże ten przede mną zahamował… W sumie to nie wiadomo, co dzieje się przed tobą. Jest po prostu biało. We mgle jeszcze coś zobaczysz, a tu? Wtedy jest adrenalina! Albo zaraz w coś uderzę, albo pojadę dalej – zdradza Kochanowski.

W 2017 roku narobił sporego zamieszania w różnych konkursach odbywających się na terenie Polski i za granicą. W położonym  w województwie mazowieckim Słomczynie, podczas Driftingowych Mistrzostw Polski w piątej rundzie zajął trzecie miejsce „na pudle”, a w kwalifikacjach drugie. Oprócz tego trzymał się w pierwszych piątkach czy dziesiątkach kwalifikacji przez cały sezon.

Kim jest ten Kochanowski?

Spora niespodzianka czekała na Rafała również podczas odbywających się Driftingowych Mistrzostw Polski DMP 2017 w sekcji Challenge. To był owocny sezon, podczas całych zawodów DMP utrzymywał się na piątym miejscu „generalki”, czyli tabeli generalnej. Dzięki temu zdobył licencję.

– Podczas zawodów w Bemowie dużym zaskoczeniem była dla mnie I runda DMP, gdzie chciałem się chociaż znaleźć w pierwszej dwudziestce po kwalifikacjach lub w kwalifikacjach. Byleby tylko trafić do Top32. I móc dalej jeździć. A tu nagle, kiedy wyświetlili wyniki, zobaczyłem swoje nazwisko. Na początku myślałem, że to jakaś pomyłka. W końcu nikt mnie tutaj nie znał, wszyscy zaczęli gadać miedzy sobą i zastanawiać się, kim do cholery jest ten Kochanowski? – uśmiecha się. – Wszyscy zgłupieli – tak bym to ujął. Bo nagle przyjechał ktoś po raz pierwszy, nie do końca wiadomo skąd i od razu taki wynik. To był szok. W końcu jeden błąd i żegnasz się z zawodami.

Nie zawsze bywa kolorowo. Kiedy po raz pierwszy startował podczas Drift Open w 2016 roku, popełnił sporo błędów. – To były pierwsze koty za płoty. Nie wyczułem auta, opony też nie były najlepsze. Jak później zobaczyłem wideo z mojego przejazdu, pomyślałem: cholera, jaki kotlet! – ocenia.

Dlatego też zaczął regularnie trenować. Nie w Krakowie, bo przyznaje, że w mieście nie ma specjalnie przeznaczonych do tego miejsc.  W każdą niedzielę udaje się na trzygodzinny trening na Tor „Kielce”. – To zrobiło robotę, bo obyłem się z samochodem – stwierdza.

To tutaj zdobył też drugie miejsce podczas Driftingowego Pucharu Toru „Kielce”.

Przywitanie z torem

Przed każdym konkursem, Rafał idzie „przywitać się z torem” – tak ładnie określiła to jedna z osób z nim współpracujących. Robi tak zawsze dzień przed startem.

– Wtedy jest czas na koncentrację. O wiele wcześniej musisz przejechać zakręt wyobraźnią i pomyśleć jak ustawić auto, żeby sobie krzywdy nie zrobić. Aha, te zakręty trzeba sobie po prostu wymyślić. To nie takie proste, że każdy sobie usiądzie za kierownicę i od razu „polata” – opowiada.

Kolejnego dnia, podczas treningu przejeżdża go sobie parę razy – z każdym kolejnym coraz szybciej. Przed startem nie myśli o tych niebezpiecznych stronach driftu. Obawy najczęściej pojawiają się przed wyjazdem na nowy tor.

– Tak było w Brnie. Trochę przeraziło mnie to, jaki jest ogromny… Zawsze „latałem” sobie na trójce, od czasu do czasu wbijałem czwórkę. Ale tam wiedziałem, że trzeba jechać znacznie szybciej. Nie wiedziałem, czy auto się nie podda, ale na szczęście się udało. Mogę powiedzieć, że tak po dwóch przejazdach obawy zniknęły – kontynuuje.

Wówczas przejechał tor z prędkością 160 km/h. – Niektórzy przy samej inicjacji driftu osiągają 180 km/h. Chylę czoło w tym przypadku. Tutaj trzeba mieć naprawdę dobry sprzęt, a psychikę zostawić w domu, żeby się nie bać. Bo jak coś nie pyknie, to przy takiej prędkości uderzenie w bandę… może bardzo boleć – mówi.

„Drift trzeba mieć we krwi”

Jednak jak uważa, w przypadku driftu same umiejętności nie wystarczą. Ważne, aby mieć „to coś we krwi”. A czym więc jest wspomniane „to coś”?

– Kurczę, trudno powiedzieć. W tym wszystkim chodzi o psychikę. Potrenować można, ale jak nie masz „tego czegoś”… Jest trudniej. Nieraz podczas konkursów widziałem zawodników, którzy mieli takie auto, że moją pierwszą myślą było: „gdybym ja do niego wsiadł, to na bank pierwsze miejsce!”. Ale nie do końca im szło. Albo za mało treningu, albo psychika właśnie. Czasami człowiek boi się prędkości, ma coś w samochodzie niedopracowane… Jeżeli ktoś nie zna swojego samochodu od podszewki i czegoś nie poustawia, to robi się nerwowo. Sporo jest drifterów, którzy nie mają takich pojazdów i dają radę – ocenia.

Najwierniejsi kibice

W drificie i nie tylko bardzo wspiera go ukochana żona Anna. Jak mówi Rafał, na początku była sceptycznie nastawiona do jego pasji. – Boi się, jak to czasami może się skończyć. Ale cieszę się, że jest przy mnie i daje mi to wsparcie. Gdyby tego nie robiła, byłoby ciężko. Oczywiście, jak każda kobieta traci czasami cierpliwość do swojego faceta, ale trzeba znaleźć kompromis – mówi z uśmiechem.

Żona jeździ z nim niemalże na każde zawody. Jak przyznaje Kochanowski, kibicowanie sprawia jej ogromną radość i też udziela się jej ta adrenalina, zwłaszcza podczas driftu w parach.

Jego oczkiem w głowie jest również siedmioletni syn Damian, który powoli zaczyna podzielać pasję swojego taty. – Ostatnio coraz częściej pyta, kiedy wybierzemy się na jakiś rajd. Już trochę go w to wkręcam – opowiada.

Akurat to są te jasne strony spełniania swoich marzeń. Jednak jak wiadomo, każdy medal ma dwie strony. Rafał nie ukrywa, że częste wyjazdy i codzienna praca robią swoje.

– Męczące jest to, że nie mam dla żony i synka czasu. Wiele osób postrzega to wszystko na zasadzie: jedziemy się wszyscy pobawić.  Dlatego też tym moim „życiem pozadriftowym” jest moja rodzina. Zdaję sobie sprawę, że poświęcam im mało czasu, nieraz późno wracam do domu. Dlatego weekendy są dla mnie święte. Wtedy mogę pobawić się z Damiankiem czy wybrać się do kina. Dom to dla mnie odskocznia od tego całego szaleństwa – opowiada.

Blaski i cienie. Ale raczej blaski

Chociaż nieraz przygotowania do zawodów i nieraz trudne warunki nieźle dają Kochanowskiemu w kość, ten stara się widzieć wszystko w pozytywnych barwach. Zwłaszcza wtedy, gdy bywa naprawdę ciężko.

– Cieszę się, kiedy wsiadam do samochodu i zaczynam spełniać marzenia. W końcu robię to, co kocham! Jednak z drugiej strony, jak nieraz musisz jeździć, gdy w cieniu jest ponad 30 stopni, a w środku auta jakieś 60 stopni, robi się ciężko. Wtedy nawet może cię poparzyć znajdująca się w kabinie klatka bezpieczeństwa – opowiada. – W takiej właśnie temperaturze przejechał się ze mną mój kumpel jako pasażer. Od butów odkleiły mu się podeszwy. W środku jest naprawdę gorąco – nie pomogą ani taśmy, ani otulina. Raz 15 minut przed końcem 1,5-godzinnego treningu musiałem zjechać do boksu. Bo prawie zemdlałem.

Człowiek, który sieje spustoszenie. Na torze, oczywiście!

Jednak jak na faceta z pasją przystało, Kochanowski nie ogląda się za siebie. Na pewno decydujące będą nadchodzące miesiące, ponieważ przed nim nowe wyzwania – zależy mu na „pokazaniu się” w trakcie Drift Masters GP i znalezieniu sponsora na kolejny sezon.

– Opony to najdroższa rzecz. Drift to w końcu droga zabawa – odpada mi mechanika i serwis, bo sam dobrze się na tym znam. Marzy mi się namieszać również podczas Drift Masters, ponieważ startuje tu czołówka z całej Polski i „polatać” w Drift Open, jak i DMP. Wszystko przed nami, zobaczymy co z tego wyjdzie. Ale i tak najważniejsze, żeby znaleźć sponsora – zaznacza.

Dodaje jednak, że i tak już dopiął swego. W końcu sam zbudował swoje auto, pokazał się szerszej publiczności podczas zawodów i przez cały czas utrzymywał się w czołówce. I co ważne – na zawody jeździ z nim „najlepsza ekipa, jaką mógł sobie wymarzyć”.

Śmieje się jednak, że chociaż nie wiadomo, co osiągnie podczas kolejnych zawodów, jedno się nie zmieni – i tak będzie się zajmował swoim samochodem.

– Nie umiałbym w tej w kwestii komuś zaufać. Nie ma takiej opcji! Jak już mówiłem, w swoim aucie znam każdą śrubkę i jeśli coś się zepsuje, zaraz wiem, jak to naprawić. A tak, gdyby mi się zepsuł, złościłbym się na kogoś. A tak mogę złościć się tylko i wyłącznie na siebie – żartuje.

Teraz jednak trzeba się skupić na przygotowaniach do nadchodzącego sezonu. A ten tuż-tuż. Chociaż w drifcie tak naprawdę wszystko zdarzyć się może, jedno jest pewne – Kochanowski zrobi wszystko, żeby „polecieć” jak najdalej. Bo mając w sobie taką pasję, upór i dobrych ludzi wokół, ten człowiek może osiągnąć wszystko. Dlatego trzeba zapamiętać to nazwisko.