Odszedł po długiej i ciężkiej chorobie 18 listopada, dokładnie miesiąc przed 72 urodzinami. Idolem nastolatka z Wieliczki był obrońca Wisły Władysław Kawula. Po latach mistrz i uczeń stoją w jednym rzędzie legend Białej Gwiazdy, które przez lata stanowiły o sile nie tylko krakowskiej piłki.
Czarna wołga
Wisła osberwowała go podczas meczu międzypaństwowego w Nowym Sączu. Postawą przeciwko Rosjanom utwierdził obserwujących w przekonaniu, że trzeba go sprowadzić na Reymonta. Po spotkaniu czekała na niego czarna wołga, by zabrać go do Krakowa. Nieco przypadkiem wsiadł do niej bramkarz Stanisław Gonet, który chciał wrócić do Tarnowa (występował w miejscowym Metalu). W czasie podróży działacze przekonali także Goneta, by związał się z Wisłą.
O rok młodszy Gonet (zmarł w 1995 roku) na lata stał się najlepszym kolegą Musiała. Łączyło ich ponadprzeciętne poczucie humoru. Po latach lewy obrońca opowiadał wiele zabawnych anegdot związanych z kompanem. Oto jedna z nich, opowiedziana w rozmowie z portalem Weszło.
– Pierwsze co robiłem, jak wchodziliśmy w hotelu do pokoju, to sprawdzałem, przy którym łóżku jest telefon. Od razu było jasne, że to jest łóżko Staszka. Wyprawiał zawsze z tym telefonem cuda. Pamiętam kiedyś w Katowicach – nocujemy tam przed jakimś meczem i nagle przyjeżdżają hokeiści Podhala Nowy Targ. Stasiu podchodzi do recepcji, bierze karteczkę i spisuje numery ich pokojów. Po kolacji zbiera się u nas cały zespół, na kilku metrach dwadzieścia parę osób. A Stasiu w swoim żywiole:
– Dzień dobry, pan taki i taki?
– Tak.
– Recepcja z tej strony, proszę zjechać na dół, ma pan rozmowę międzymiastową.
– To niechże pan przełączy na pokój!
– Ale nie mogę, złącza są zniszczone. Proszę zjechać na dół, kabina numer dwa.
Facet zjeżdża, idzie do recepcji, a oni mu mówią: „Panie, jaka kabina numer dwa?” Takiej nawet nie ma. No to chłop wraca do pokoju, a tu już kolejny idzie w takiej samej sprawie. Tak się wymieniali.
Wielu dawnych kolegów Musiała zgodnie podkreśla, że grał twardo – w myśl zasady „piłka może przejść, ale zawodnik nigdy” – ale nie był boiskowym chamem, nie chciał zrobić rywalowi krzywdy. Raz jednak uderzył przeciwnika w twarz, stając w obronie sfaulowanego Goneta.
– Nie wytrzymałem i w końcu go lunąłem. Strzeliłem go w pysk z ręki. Patrzę – sędzia schyla się do Goneta, nic nie widział. Ale się odwracam – boczny trzyma chorągiewkę w górze. No to pięknie. Nawet nie czekałem, tylko od razu mówię – do widzenia. I poszedłem do szatni – wspominał dla Weszło.
Wodzirej
W środę wieczorem, w dniu śmierci Musiała, dzwonimy do Jana Tomaszewskiego, innego członka wielkiej drużyny Kazimierza Górskiego.
– Domyślam się, że nie jestem pierwszym dziennikarzem, który dzwoni w tym smutnym temacie – zaczynam rozmowę.
– Dla Adama zawsze znajdę czas – odpowiada bohater meczu na Wembley.
– Był wspaniałym człowiekiem, kolegą. Po meczach na mistrzostwach świata w Niemczech w 1974 roku czekała nas kilkugodzinna podróż do hotelu. Dziś zawodnicy chwytają za telefon, przeglądają Internet, rozmawiają z rodziną. My musieliśmy przetrawić mecz we własnym sosie, a adrenalina była ogromna – wspomina Tomaszewski.
Gdy kierowca autokaru ruszał w asyście policji do bazy Polaków, Musiał eksponował pozaboiskowe talenty. Rozładowywał atmosferę żartami i przyśpiewkami. Po powrocie do hotelu koledzy mieli już „czyste głowy”.
– Byliśmy już zresetowani psychicznie i gotowi do treningów przed kolejnym meczem. Adam był mistrzem rozładowywania atmosfery – mówi „Tomek”.
Wskazówki z megafonu
Po grze w Polsce, Anglii i USA, gdzie Musiał pracował także przy obcinaniu gałęzi między innymi z Adamem Nawałką, zajął się pracą trenerską. Dariusz Wójtowicz, jeden z jego podopiecznych, były kapitan Wisły i brązowy medalista mistrzostw kraju w sezonie 1990/1991 wspomina, że Musiał zbudował bardzo dobre relacje z drużyną.
– Jego pomysłem było, by wprowadzić rodzinną atmosferę. Przed meczami przychodziły nasze żony z dziećmi. Miały osobne pomieszczenie w hotelu, gdzie się spotykały i rozmawiały, dzieci się bawiły. My graliśmy mecz, a potem do nich dołączaliśmy, spożywaliśmy posiłek i analizowaliśmy występ – mówi Wojtowicz w rozmowie z LoveKraków.pl.
Musiał dość szybko porzucił ławkę. Do 1996 roku prowadził Wisłę, Lechię Gdańsk, Stal Stalowa Wola i GKS Katowice. Przyznawał, że zżerały go nerwy, stresował się.
– Potrafił bardzo stanowczo, swoim charakterystycznym głosem, nas zmobilizować. To był człowiek o dwóch obliczach – bardzo przyjazny i rodzinny, ale wpadał w amok na czas treningów i meczów. Grał z nami – podkreśla Wójtowicz.
W czasie jednego z meczów Białej Gwiazdy podpadł sędziemu i trafił na trybuny. Za karę nie mógł być przy ławce w czasie kolejnego. Znalazł jednak sposób, by na bieżąco przekazywać drużynie uwagi.
– Na trybunę zabrał megafon i dzięki niemu nami sterował. Wszystko słyszeliśmy – śmieje się były pomocnik Wisły.
W 1991 roku tygodnik „Piłka Nożna” nadał mu wyróżnienie „Trener Roku” za wywalczenie z Wisłą trzeciego miejsca w lidze. Miał jednak pecha, bo miejsce na podium nie gwarantowało krakowianom w tym sezonie miejsca w europejskich pucharach w związku ze zmniejszonymi limitami przez UEFA.
Krakowianie nie byli wtedy potęgą. W klubie się nie przelewało, więc do Lecha Poznań został sprzedany Kazimierz Moskal. Piłkarz opuszczał Kraków ze łzami w oczach, a kibice w ramach protestu okupowali pomieszczenia klubu przy Reymonta.
W Stalowej Woli do dziś pamiętają Musiała jako tego, który potrafił utrzymać ekstraklasę. Z czasów pracy w Lechii pamiętny jest mecz ze Stomilem Olsztyn, w którym gdańszczanie w drugiej połowie zmienili wynik z 0:4 na 4:4.
Krok od śmierci
W 1967 roku czarna wołga otworzyła nowy rozdział w jego życiu. Siedem lat później jazda kupionym po mundialu BMW mogła się skończyć śmiercią. Jadąc ulicą Wielicką zjechał na lewy pas i zderzył się czołowo z ciężarówką. Ledwo uszedł z życiem, przeżył śmierć kliniczną. Stracił kości w twarzoczaszce, które później przeszczepiono mu z innych części ciała, a przedramię utrzymywały blachy skręcone śrubami.
– Po tym wypadku Adam stracił swoje końskie zdrowie. To już nie był ten sam piłkarz – mówi Tomaszewski.
Musiał zrezygnował z gry w kadrze. Skupił się na lidze, gdzie braki po wypadku tuszował sprytem i doświadczeniem.
– Miał niesamowitą percepcję. Przeczuwał, w którą stronę pójdzie zawodnik, jak odbije się piłka – podkreśla były bramkarz reprezentacji.
Przylepiła się do niego łatka króla życia. Jak mało kto potrafił z niego korzystać. Nie zawsze odpowiedzialnie. Palił papierosy i nie stronił od wódki. Wypadek jesienią 1974 roku spowodował pod wpływem alkoholu. Został ukarany grzywną i dwoma latami więzienia w zawieszeniu.
U boku Cupiała
W ostatnim wywiadzie przed śmiercią, z okazji 70 urodzin, mówił, że z alkoholu wyleczył go Bogusław Cupiał, ojciec potęgi Wisły na przełomie wieków.
– Nigdy nie zapomnę sytuacji, gdy przejął Wisłę i powiedział: „Adam, będziesz u mnie pracował, ale koniec z alkoholem". I od tego czasu wódki nie miałem w ustach, nawet na weselu syna się nie skusiłem. Nie wiem już nawet, jaki ma smak. To jego zasługa, że skończyłem z gorzałą. Prezes Cupiał nie tylko dał mi zarobić, ale i odzwyczaił mnie od alkoholu. Chwała mu za to – wspominał w rozmowie z Onetem.
Kiedy zdrowie nie pozwalało mu na trenowanie, był gospodarzem stadionu, do czasu przeprowadzki Wisły do Myślenic oprowadzał też wycieczki. W 2016 roku, kiedy przygotowywaliśmy magazyn LoveKraków.pl na czas mistrzostw Europy, był jednym z naszych gości. Po kilku telefonach umówiliśmy się na rozmowę na tarasie jednego z hoteli niedaleko Wisły i Wawelu. Pan Adam zażyczył sobie tylko, by zapewnić mu transport ze stadionu i z powrotem.
Pół godziny przed umówionym nagraniem taksówka podjechała na skrzyżowanie Reymonta i Reymana, a ja poszedłem go gościa do jego kanciapy pod trybuną E. Już wtedy był słaby, miał problemy z poruszaniem się. Stanowczo zakomunikował, że nie podejdzie do samochodu, tylko samochód ma podjechać pod drzwi. Kierowca długo nie chciał się zgodzić na złamanie zakazu wjazdu, ale gdy usłyszał nazwisko, postanowił nieco nagiąć przepisy i wjechać na uliczkę między parkiem Jordana a stadionem.
W dniach meczowych miał dodatkowe zadania. Ubierał się w garnitur i wprowadził honorowych gości, między innymi Cupiała, do loży. Często jednak znikał ze stadionu wraz z pierwszym gwizdkiem.
Dozgonna wdzięczność
Gardził nowoczesną piłką, gdzie nie ma przywiązania do barw, a liczy się stan konta. Denerwowało go, że brakuje wychowanków i ściąga się przepłacane gwiazdy. Kiedy w drodze na nagranie zagadałem do niego o ostatni mecz Wisły, odparł, że dawno nie oglądał. A ja zrobiłem wielkie oczy.
– Włączam spotkania kadry, bo to też moja historia, z której jestem dumny. Włączę też mecz drużyny, z którą pracuje mój syn Maciej albo prowadzi drugi – Tomasz, który jest sędzią – odpowiedział z kamienną twarzą.
W ostatnich latach bardzo cierpiał. Skutki wypadku, lat ciężkich treningów i meczów dawały mu w kość. Przed 70 urodzinami wycięto mu żołądek. Oldboje Wisły zaplanowali mu kiedyś wyjazd do sanatorium, wszystko dopięli na ostatni guzik. Zrezygnował jednak z wyjazdu – wolał swoje cztery kąty, gdzie mieszkał z kochającą żoną (byłą siatkarką Wisły) i zaglądali synowie i przede wszystkim wnuki.
Ludzie go pamiętali, i to było dla niego najcenniejsze. – Tego nie da się kupić za pieniądze – powtarzał. Kiedy raz zawiózł syna sędziego na mecz niższej ligi, miejscowi go rozpoznali i podziękowali tym, co mieli. Wracał więc z warzywami i owocami. Innym razem usłyszał w sklepie, że tego karnego przeciwko Anglii w 1973 to nie było.
Pewnego razu sędzia Tomasz schodził do szatni po meczu IV ligi, zawołał go jeden z kibiców. Odwrócił się i usłyszał: „Twój stary to był gość, a ty jesteś zwykły ch*j!″.
Synowie próbowali zastąpić ojca na boisku, ale nie zrobili karier. Tomasz nie mógł dłużej grać z powodu kontuzji, a Maciej występował w drużynie futsalu i zrobił papiery trenera.
Adam Musiał był niesamowitym piłkarzem. Gdy w środę Zbigniew Boniek poinformował o jego odejściu, żegnali go nie tylko ludzie zajmujący się na co dzień sportem.
Tomasz Lis napisał: „Adam Musiał nie żyje. Odejście każdego piłkarza z tamtej, wielkiej drużyny, to z założenia ważne i bardzo smutne wydarzenie w dziejach naszej piłki i naszego sportu”.
Rywale uciekali na drugą stronę
Zimą 1978 roku Musiał odszedł z Wisły. Nie czuł się dobrze traktowany, miał też problem z porozumieniem z trenerem Orestem Lenczykiem. Grał jednak jesienią i miał wkład w zdobycie mistrzostwa Polski. Przeniósł się do Arki Gdynia, z którą – w finałowym meczu z Wisłą – wywalczył Puchar Polski.
Wójtowicz pamięta Musiała nie tylko jako trenera, ale również zawodnika. Był zawodnikiem Lechii, ale to Arka występowała w ekstraklasie i jeździł na jej mecze.
– Było widać jego boiskową bezczelność i charyzmę. Wielu kibiców przychodziło tylko dla Musiała, bo on potrafił zrobić z piłki spektakl. Potrafił rozśmieszyć swoimi zagraniami, ośmieszać przeciwników. Często zawodnicy, którzy na niego grali, przechodzili na drugą stronę, bo nie chcieli na niego wpadać. Musiał wyraźnie się wyróżniał – wspomina Wójtowicz.
Musiał dawał z siebie maksimum i tego wymagał od innych. Potrafił kopnąć w tyłek obijającego się kolegę i powiedzieć trenerowi, żeby go zmienił. Przed pamiętnym meczem na Wembley, który dał Polakom przepustkę na mistrzostwa świata, miał poważną kontuzję, która mogła się skończyć nawet końcem kariery. Ukrył ją nawet przed trenerem Górskim, wziął zastrzyk i wystąpił.
Kara od Górskiego
W tamtym czasie Polska miała dwóch świetnych lewych obrońców: Musiała i Zygmunta Anczoka z Górnika Zabrze. Wiślakowi w zadomowieniu się w reprezentacji i zdobyciu brązowego medalu mistrzostw świata ułatwiła kontuzja konkurenta.
Po trzecim spotkaniu z Włochami Górski dał piłkarzom wolne do godziny 23. Większość piłkarzy została w hotelu, gdzie między innymi grała w karty.
– A krakusy poszły w miasto i Adam spóźnił się 30 minut. Pan Kazimierz wyczuł od niego woń alkoholu, wyrzucił go z drużyny. Razem z Kazimierzem Deyną poszliśmy błagać trenera, by Adam nie wyjeżdżał, tylko dostał inną karę. Później Górski powiedział, że musiał tak zrobić, by nas utemperować, bo za dobrze nam szło. Nie mógł tego zrobić z rezerwowym zawodnikiem, ale ważną postacią drużyny – mówi Tomaszewski.
W meczu ze Szwecją Musiała nie było nawet na ławce. – I co? Zagraliśmy najgorsze spotkanie w turnieju. Niby zabrakło tylko jednego zawodnika, ale widzieliśmy, ile znaczył – zaznacza Tomaszewski.
Były bramkarz śmieje się, że trzeba było się z rodziną pożegnać, by grać przeciwko Musiałowi. – Adam nie był postury mojej czy Jurka Gorgonia. Był średniego wzrostu, ale był taki skurczybyk zadziorny, że nie popuścił żadnemu zawodnikowi. Nikogo się nie bał, nieprawdopodobnie walczył – podkreśla nasz rozmówca.
Wyciąg, piwko, papierosek
Kiedyś piłkarskie obozy wyglądały zupełnie inaczej. Drużyny jeździły w góry, gdzie musiały wybiegać kilometry. Musiał nie lubił takiej monotonii, więc z częścią kolegów znalazł sposób.
– Jesteśmy w Zakopanem, mamy biec na Gubałówkę. No to wszyscy biegiem, a my zaraz nawrót i po bilety na kolejkę. Wyjeżdżaliśmy wyciągiem na samą górę, tam po piwku, papierosek. Zeszło tak z 40 minut aż przyleciał Kazek Kmiecik, który był akurat zawsze pierwszy, bo miał zdrowie. Ale nikt się nie mógł pokapować. Z powrotem też się wyciągiem wracało, tylko trzeba było wodę mineralną kupić i się trochę skropić, żeby wyglądało, że się człowiek spocił. Tak się wtedy sprawy załatwiało – opowiadał w Weszło.