Dużo większa władza Jerzego Brzęczka w Wiśle? Trener nie unika odpowiedzi [Rozmowa]

Najważniejsi ludzie w Wiśle. Tomasz Pasieczny (pierwszy z lewej) został zwolniony tydzień temu fot. Krzysztof Kalinowski/LoveKraków.pl

Po zwolnieniu Tomasza Pasiecznego Wisła nie ma dyrektora sportowego. Czy Jerzy Brzęczek jest gotów przejąć część jego obowiązków i mieć większą władzę w klubie? – Myślę, że tak – odpowiada trener Białej Gwiazdy.

Michał Knura, LoveKraków.pl: Zaskoczyło pana odejście dyrektora sportowego Tomasza Pasiecznego? Nie mieliście okazji dłużej współpracować.

Jerzy Brzęczek, trener Wisły: W sporcie raz jesteś zatrudniany, innym razem cię zwalniają. Zostałem poinformowany o decyzji klubu. Nie miałem też na nią wpływu. Musimy się koncentrować na przyszłości. Tej bliższej, by utrzymać ekstraklasę i nieco dalszej – jaką kadrę skompletować, by sytuacja się nie powtórzyła. Dziś Wisła zajmuje przedostatnie miejsce, ma 23 punkty i 23 gole w 24 meczach. To są fakty, a z nimi się nie dyskutuje. Przyjdzie czas na dogłębną analizę.

Widzi się pan w roli trenera i osoby odpowiedzialnej na transfery? Byłby gotów przejąć część obowiązków dyrektora sportowego?

Myślę, że tak. Nie wyobrażam sobie, że jestem trenerem i nie mam wpływu na transfery. Będziemy się starać tworzyć dział odpowiedzialny za politykę transferową na zasadzie jedności. Kluczem jest popełniać jak najmniej błędów. Nigdy sto procent transferów nie będzie udanych, jednak będziemy robić wszystko, by pomyłek było zdecydowanie mniej. Dziś chcę jednak wyciągnąć maksimum z zawodników, którzy tutaj są.

Testy przeprowadzone przez Leszka Dyję wyszły źle, średnio, dobrze? Jak drużyna była przygotowana do rundy wiosennej?

Chcemy się poprawić.

Dyplomata z pana. Dziennikarz Marcin Ryszka w podkaście „Tego Słuchaj Wiślaku” mówił, że wyniki były fatalne.

Chcemy się poprawić. Zbliżająca się przerwa reprezentacyjna, zwłaszcza pierwszy tydzień, będzie bardzo ważna. Wyjedziemy na krótkie zgrupowanie do Woli Chorzelowskiej i środek ciężkości naszej pracy będzie położony na stronę fizyczną. Nie wiemy, czy zaplanujemy sparing, bo byłby rozegrany na dużym zmęczeniu, a to podnosi ryzyko kontuzji.

Wielu ma nadzieję, że utrzyma pan drużynę, a właściwie drużyna wywalczy utrzymanie w ekstraklasie. Sytuacja jest jednak trudna i trzeba mieć plan także na I ligę. Interesowałaby pana praca w pierwszoligowej Wiśle?

Jestem przekonany, że zostaniemy w ekstraklasie, ale musimy brać pod uwagę ten drugi scenariusz. Na pewno nie będę pierwszy do ucieczki.

Jest pan człowiekiem wierzącym. Zdarza się panu powierzać Bogu los Wisły?

Powierzanie tych spraw Opatrzności byłoby niebezpieczne. Na wszystko trzeba porządnie zapracować, także na wspomożenie sił nadprzyrodzonych. Wiara często pomaga, ale tylko wtedy, gdy ty zrobisz wszystko, by szczęście sprzyjało.

Mówił pan, że mecz z Lechią kończy pierwszy etap pana pracy. Jakie wnioski płyną z tego czasu?

Tak naprawdę pierwszy etap dopełni się po dwóch kolejnych meczach z Lechem Poznań i Pogonią Szczecin. Później czeka nas dłuższa przerwa, która da nam możliwość solidniej popracować bez rozgrywania spotkania. Teraz co chwilę mamy mecze, więc wiele rzeczy sprawdzamy na polu bitwy.

Po ponad trzech tygodniach w Wiśle jestem zbudowany zaangażowaniem zawodników, motywacją i tworzeniem się zespołu. Przestajemy być zbiorem jednostek, zaczynamy być drużyną. Piłkarze są coraz bardziej świadomi, że skończył się czas wymówek, nie ma nadmiaru czasu. Każde kolejne spotkanie jest o życie – o punkty i pozostanie w ekstraklasie.

To, co pan mówi, obnaża poprzednika. Nie zastał pan przy Reymonta drużyny pod względem sportowym i takiej, która dobrze dogaduje się poza meczami i treningami?

Każdy trener ma swoją strategię, filozofię działania. Gdy obserwowałem Wisłę jako kibic, widziałem umiejętności, natomiast brakowało jedności i odczucia, że jeden walczy za drugiego. To jest bardzo ważne w grach zespołowych – bez tego trudno o osiąganie dobrych wyników – a tym bardziej w polskiej ekstraklasie. U nas poziom nie jest fenomenalny, ale trudno skutecznie grać, gdy piłkarze nie tworzą grupy. Od poprawy tego elementu zaczęliśmy pracę.

Ma pan z czego czerpać, jeżeli chodzi o doświadczenie funkcjonowania szatni. W większości szatni był pan kapitanem w drużynach klubowych i reprezentacji.

Potrafiłem szybko wyczuć, co dzieje się dobrego lub złego. Wiedziałem, co trzeba zrobić, jak zareagować. Grupa musi być silna, mieć jeden cel. To normalne, że nie wszyscy będą się kochać, ale każdy w czasie meczu musi oddać wszystko za drugiego. Dostrzegam, że Wisła stała się silniejsza wewnętrznie. Potwierdzeniem tego są trzy ostatnie mecze, w których pierwsi traciliśmy gola, ale potrafiliśmy wyrównać. Wcześniej różnie z tym bywało, dlatego jestem przekonany, że niedługo zaczniemy zwyciężać.

Przejął pan szeroką kadrę, w której brakuje jakości. Trudno wybierać lepszego z dwóch słanych.

Potencjał zespołu na pewno jest większy niż wskazuje na to miejsce i liczba zdobytych punktów. Potrzeba czasu, by piłkarze przestawili się na inne tory, by można z nich wykrzesać maksimum umiejętności. Widzę, jak pracują, i zawsze będę ich bronił, pytany o to jak podchodzą do treningów i do meczów. Nie było sytuacji, także w Grudziądzu, że drużyna nie walczyła, nie chciała. Bardzo chciała, ale indywidualne błędy, nieskuteczność i brak wyrachowania – stan zespołu na ten dzień – spowodowały, że odpadliśmy. To wciąż boli, zadra zostanie we mnie na długo. Z drugiej strony – w kontekście walki o utrzymanie – rezultat pozwolił mi wykorzystać sytuację do pewnych rozmów w grupie i indywidualnie, by uświadomić im powagę sytuacji. Wskazuję na pozytywy, ale nie przestałem zdawać sobie sprawy z trudnego położenia. Praktycznie nie ma miejsca na błędy.

Czego nowego dowiedział się pan o piłkarzach w czasie rozmów przed meczem z Lechią?

Mieli świadomość, że zawiedli. Byli rozczarowani. Najprościej byłoby wtedy kilku z nich wyrzucić, ale to byłby początek końca drużyny. Zrobiłbym tak, gdybym widział, że komuś nie zależy. Ale widzę coś zupełnie innego. Doskonale zdawałem sobie sprawę z tego, co wtedy czuli, bo sam przegrywałem na boisku. Kilka miesięcy przed zdobyciem srebrnego medalu olimpijskiego przegraliśmy w eliminacjach z Duńczykami 0:5.

Pamiętam, co działo się w kraju, jak to przeżywaliśmy. Pięć miesięcy później zostaliśmy wicemistrzami olimpijskimi i wszyscy nas uwielbiali, a po spotkaniu w Danii chciano nas ukrzyżować.
Gdyby wszystko było proste, łatwe i bezbolesne – nie byłoby o czym rozmawiać. Dlatego sport jest tak fascynujący.

REKLAMA
REKLAMA

Jak ważna jest w budowie mentalności, walki z problemami rola Damiana Salwina, psychologa w pana sztabie?

Damian jest także trenerem piłkarskim, kilka lat pracował w akademii Lecha Poznań. Dzięki temu doświadczeniu potrafi połączyć wiele elementów. Współpracował ze sportowcami uprawiającymi różne dyscypliny, często odnoszącymi duże sukcesy. W Wiśle nie wprowadziliśmy obowiązkowych spotkań z psychologiem, jest pełna dowolność. Widzimy jednak, że piłkarze tego potrzebują, bo wielu z nich korzysta z możliwości.

Kilkanaście lat temu praca z psychologiem była źle odbierana. W oczach innych byłeś słaby, nie radziłeś sobie. To się zmieniło, ale dziś wielu wciąż nie rozumie zasad działania psychologów sportowych. Pełnią bardzo ważną rolę, są praktycznie w każdym klubie. Zresztą nie tylko w sporcie, bo wielu wybitnych osób ze świata biznesu czy mediów – osób, które ciągle są pod presją – po latach przyznają się do problemów, depresji. To efekt ciągłego ocenienia, bycia na świeczniku. Każdy z nas ma swoje problemy, emocje. Jedni są bardziej wrażliwi, drudzy mniej.

Pan korzystał, korzysta z usług psychologa?

Nie każdy o tym mówi, to indywidualna sprawa. Ja od lat na bieżąco radzę się w różnych kwestiach, bo to pomaga lepiej zrozumieć wiele spraw. U mnie dotyczyło to zwłaszcza komunikacji, by mój przekaz został zrozumiany tak, jak chciałem, by był zrozumiany. Jak nad tym nie zapanujemy, pojawiają się problemy.