Artur Sarnat – syn idola, który sam został idolem

fot. wislakrakow.com

– Reprezentował barwy Cracovii z wielkim szacunkiem, choć wiedzieliśmy, że jest kibicem Wisły, tak był od dziecka chowany, i klub Reymonta był jego celem. W naszych relacjach nie było żadnych animozji, wspieraliśmy się – Paweł Zegarek, były napastnik Pasów, wspomina zmarłego 17 listopada bramkarza Artura Sarnata.

Mało jest chłopców, którzy chcą stawać na bramce. Od parad wolą gole, techniczne zagrania. Nie inaczej było w przypadku Artura Sarnata, który w domu miał niemal idealny wzór. Jego ojciec, Ryszard, w latach 70. był świetnym napastnikiem Cracovii i Wisły. W CV obu Sarnatów jest też Wawel, pierwszy klub Artura. I to właśnie w nim z konieczności po raz pierwszy stanął na bramce. – Trzy kolejki przed końcem sezonu dwóch bramkarzy nie przyszło na mecz. No i ja jako największy, najgrubszy, najszerszy stanąłem między słupkami. Na obóz juniorów pojechałem już jako bramkarz. Żałowałem, bo nic nie umiałem, byłem poobijany. Ale z roku na rok podnosiłem swe umiejętności i zaczęło mi się to podobać – opowiadał w 2021 roku Jerzemu Filipiukowi z „Dziennika Polskiego”.

Jak rażenie piorunem

Jarosław Krzoska, były spiker, rzecznik prasowy, a do września kierownik drużyny Wisły, wspomina Sarnata jako zawsze uśmiechniętego, pełnego życia człowieka. – Gdy kilka tygodni temu dowiedziałem się, że jest w szpitalu, to w zasadzie trudno było uwierzyć, że coś takiego mogło mu się przytrafić – przyznaje. – Absolutnie nic nie wskazywało, że coś złego w jego życiu mogło się dziać. Pierwsze skojarzenie mam takie, że jesteśmy równolatkami. Nie mogę powiedzieć, że byliśmy przyjaciółmi, bo przyjaciel to duże słowo, ale bywaliśmy u siebie, choć w ostatnim czasie ten kontakt był rzadszy. Ciężko mi o nim mówić w kategoriach „był”. Wielu do dziś wspomina go jako zawodnika z dobra lewą nogą i umiejętnościami, solidnego bramkarza czasów Tele-Foniki – podkreśla Krzoska.

Ryszardowi i Arturowi udało się dokonać czegoś niezwykłego i trudnego zarazem: syn legendy sam stał się legendą. „Piłek nawet kilkaset wystrzelonych z armat wyłapywać potrafił gibki Artek Sarnat” – pisał Dariusz Zastawny w książce „Stuletnia nasza historia, czyli Wisła Kraków, Biała Gwiazda w słów orszaku i obrazkach”. Artur przyszedł na świat 20 września 1970 roku – w dniu, w którym jego ojciec grał w Zabrzu przeciwko Górnikowi.



Był wiślakiem, ale z szacunkiem reprezentował Cracovię

Bartosz Karcz, od lat piszący głównie o Wiśle do „Dziennika Polskiego” i „Gazety Krakowskiej”, wspominał w ostatnim programie „Studio Reymonta” (Goal.pl), że poznał Artura Sarnata na długo przed tym, gdy zaczęły ich łączyć relacje zawodowe dziennikarza i piłkarza. W klubowym budynku Wawelu po jednej stronie była szatnia juniorów, do której wchodził przyszły redaktor, a po drugiej drużyny seniorów, której członkiem był już kilka lat starszy bramkarz. Znali się przez wiele dekad, więc Karcz ze smutkiem przyznał, że żegna nie tylko wielką postać krakowskiego sportu i Wisły, ale także kolegę.

– To jest dla mnie trudna sytuacja, bo kompletnie nie spodziewałem się śmierci Artura – mówi nam były napastnik Paweł Zegarek, który razem z Sarnatem występował  w III lidze w Cracovii (sezon 1992/93), a potem przez lata rywalizowali w oldbojach. – Artura nie było na ostatnim meczu, ale nikt nie wspominał, że dzieje się coś złego. W niedzielę rano otworzyłem komputer i informacja o jego odejściu była jak rażenie piorunem. Na początku pomyślałem, że miał wypadek – dodaje. Sarnat trafił do Pasów w bardzo trudnym okresie dla klubu. Była to pasiasta szatnia, chłopaki z Krakowa, ale bramkarz dobrze się w nią wkomponował. – Reprezentował te barwy z wielkim szacunkiem, choć wiedzieliśmy, że jest kibicem Wisły, tak był od dziecka chowany. W naszych relacjach nie było żadnych animozji, wspieraliśmy się jako drużyna – przypomina Zegarek.

Poznał Wisłę biedną i bogatą

Jeszcze w czasie zawodowego grania w piłkę Sarnat na swoje miejsce do życia wybrał Michałowice, najstarszą wieś w powiecie krakowskim, gdzie zamieszkał z żoną Barbarą, byłą piłkarką ręczną Cracovii. Urodziły im się dwie córki: Małgorzata i Monika. Karierę zakończył 17 lat temu w Kmicie Zabierzów. Próbował trenerskiego chleba jako szkoleniowiec bramkarzy w Michałowiance, Świcie Krzeszowice i Garbarni Kraków. Jak wielu byłych sportowców, postanowił zainwestować w branży gastronomicznej i razem z małżonką prowadzili w swojej małej ojczyźnie pizzerię.

Rozegrał setki meczów – w samej Wiśle 257 (169 w ekstraklasie), w 94 nie puścił gola. Przegrał ten najważniejszy, z chorobą, której się nie spodziewał. Musiał go toczyć na nierównych zasadach, odszedł po kilku miesiącach po usłyszeniu diagnozy. Na zawsze zapisał się w historii Białej Gwiazdy. Jako piłkarz, który spadł z drużyną do II ligi, ale został i po dwóch latach wrócił do I. Jako krakus, człowiek stąd, który w 1999 roku walnie przyczynił się do odzyskania przez klub mistrzostwa Polski po 21 latach czekania. Był łącznikiem między Wisłą ubogą, w której brakowało pieniędzy, a potęgą budowaną przez Bogusława Cupiała. Pod Wawelem krążyły plotki, że nowy właściciel z marszu podniósł zarobki dziesięciokrotnie. – Nie wiem, czy aż tyle, ale byłem naprawdę zadowolony. Na pewno była wielka przepaść między tymi pensjami, które wcześniej otrzymywaliśmy, a tymi po podwyżce. To było tak, jakby biedak został z miejsca bogaczem. Potrafiliśmy jednak twardo stąpać po ziemi – przyznał Sarnat w wywiadzie Dariusza Dobka dla „Onetu” w 2021 roku.

Mecz życia na Camp Nou

W ciągu „złotej ery” Bogusława Cupiała przez krakowski klub przewinęło się wielu świetnych zawodników z Polski i zagranicznych, ale przy Reymonta nie mieli specjalnego nosa do bramkarzy. Artur Sarnat był wyjątkiem. „Nigdy nie zapomnę tego, jak bronił piłki lecące w prawą stronę lewą ręką” – napisał na portalu X jeden z kibiców. Drużyna w pełni nie skonsumowała mistrzostwa z 1999. Nie mogła grać w europejskich pucharach, bo rok wcześniej pseudokibic Paweł M. ps. „Misiek” ranił nożem zawodnika Parmy Dina Baggia. UEFA była bezwzględna i wykluczyła Wisłę z rozgrywek. Klub odcierpiał karę, a piłkarze mogli wrócić na europejskie salony i brać udział w meczach, które do dziś wspomina się z wypiekami na twarzy. W 2000 roku Sarnat bronił w dwumeczu przeciwko Saragossie w Pucharze UEFA. Wisła odrobiła straty w rewanżu, konkretnie w drugiej połowie, i po wyniku 4:1 nastąpiły rzuty karne. Bramkarz zatrzymał piłkę kopniętą przez Juanele, dzięki czemu gospodarze wyszli na prowadzenie 3:2, ostatecznie zwyciężając 4:3.

Rok później na drodze krakowian w eliminacjach Ligi Mistrzów stanęła jedna z europejskich potęg. Po fantastycznym spotkaniu przy Reymonta drużyna Franciszka Smudy uległa Barcelonie 3:4. W rewanżu Sarnat wyczyniał cuda w bramce i pokonał go dopiero w 73. minucie rezerwowy Luis Enrique. Mecz życia mógł mu jednak przejść obok nosa, bo kilka dni przed spotkaniem w Krakowie zawalił spotkanie wiślaków z Widzewem. W końcówce popełnił dwa błędy, po których bramki zdobył wypożyczony z „Białej gwiazdy” Mariusz Jop i zespół przegrał 2:3. Przed starciem z Barceloną zastanawiano się więc, czy w bramce nie dać szansy Maciejowi Szczęsnemu.

Niespełnione marzenie

W 2007 roku, jako 37-latek, Artur Sarnat kończył karierę z pewnym niedosytem. Choć dwa mistrzostwa Polski, Puchar Ligi, Puchar Polski i Superpuchar z Wisłą Kraków to spory dorobek, to jednak zabrakło mu debiutu w reprezentacji. Był bardzo blisko, najbliżej jak mógł, bo w 1996 i 1998 roku otrzymywał powołania od Antoniego Piechniczka i Janusza Wójcika. Selekcjonerzy nie poznali się na jego talencie, za to spore powodzenie miał wśród kibicek. – Podczas jednego z meczów na stadionie Wisły piłka wylądowała na trybunach. Wróciła już z podpisami: „Artuś, kocham cię, Artuś the best” itd. Po meczu ktoś przyniósł mi ją i mówi mi: „Zobacz, co z nią zrobili”. Poszedłem do Zdzisława Kapki i powiedziałem: „Prezesie, musi mi ją pan dać”. A wtedy nie było tak łatwo o sprzęt jak teraz, gdy jest go dużo, ale wytargałem tę piłkę – opowiadał w 2021 roku Jerzemu Filipiukowi z „Dziennika Polskiego”.

Pawła Zegarka, cztery lata młodszego od Sarnata, nachodzi refleksja: – Mamy jedno życie, więc korzystajmy z niego, bo nigdy nie wiadomo, kiedy będziemy musieli się z nim pożegnać.