„Kuzyn wiślak po przegranych derbach trzy dni nie spał i nie jadł” [Rozmowa]

Żałuje, że nie urodził się kilkadziesiąt lat później, bo mógłby być lepszym piłkarzem. Nie może zrozumieć, jak piłkarz w ekstraklasie kopie z rzutu wolnego wysoko nad bramką. – Za moich czasów było to niemożliwe – mówi LoveKraków.pl Mieczysław Kolasa, były zawodnik Cracovii. Jest ostatnim żyjącym mistrzem Polski z 1948 roku. Nam opowiedział historię swojego życia.

Michał Knura, LoveKraków.pl: Interesuje się pan jeszcze piłką?

Mieczysław Kolasa: Oglądam wszystko, co puszczają w telewizji i dokładnie analizuję spotkania. To się nie nudzi. Na stadion mnie zapraszają, ale nie chodzę. Mecze są późno, zimno jest. Popatrz pan, jakie tu mam warunki do oglądania.

Córka: Wiele rzeczy mogłoby nie istnieć , ale nc+ musi w mieszkaniu być (śmiech).

I co panu wychodzi z tych analiz?

Za moich czasów to było niemożliwe, żeby piłkarz z rzutu wolnego, tuż przed polem karnym, kopnął 20 metrów nad bramką. No jak tak można? Albo żeby nie pokryć zawodnika w polu karnym, jak Cracovia w meczu z Zagłębiem Sosnowiec. Widział pan to? To się w głowie nie mieści! Albo kopią długie piłki do napastnika, którego kryje dwóch obrońców. Od razu jest na straconej pozycji, nie ma szans na wygranie z nimi pojedynku.

Jak wyglądały przed laty derbowe spotkania?

Nie było chamstwa, wyzwisk. Na trybuny przychodziły całe rodziny, kibice nam podawali piłki. Pamiętam, że przed derbami w 1949 roku przebraliśmy się w naszej szatni i razem z kibicami szliśmy na Reymonta przez Błonia. Nie wchodziliśmy więc do szatni na Wiśle, tam tylko kierownik poszedł do sędziów. Ze strony kibiców nie było żadnych przykrości. Kilka lat po wojnie krakowskie drużyny były mocne, raz Wisła zdobywała mistrzostwo, raz Cracovia. Jak jechaliśmy na mecz do Warszawy, to nas tam kibice pod hotelem witali. Dziś nie do pomyślenia.

Z piłkarzami Wisły miałem stały i dobry kontakt. Zresztą miałem wiślaka w rodzinie.

O kim mowa?

O Stanisławie Flanku. On poszedł do Wisły, ja do Cracovii. Pamiętam jak po tym grudniowym meczu w 1948 roku na Garbarni, który decydował o mistrzostwie Polski, mocno rozpaczał. Oni już świętowali, byli na pierwszym miejscu przez lepszy stosunek bramek. PZPN narzucił dodatkowy mecz. Oni się odwołali, dlatego to tak długo trwało. Mówił mi więc Flanek, że trzy dni i trzy noce nie jadł i nie spał z tego powodu. Nie mógł się z tym pogodzić. (śmiech)

Cracovia będzie faworytem niedzielnego meczu?

Nie, nie. Wisła prezentuje wysoki poziom, nigdy nie wiadomo, jak się mecz skończy. Cieszę się, że Cracovia wreszcie dorównała w Wiśle, a ostatnio jest nawet wyżej w tabeli.  Mam takie marzenie, żeby w niedzielę powtórzył się wynik z 1949 roku. Wygraliśmy na Wiśle 1:0, po bramce w ostatnich minutach. Wie pan, to były derby. Dziś niewiele te mecze już mają wspólnego z derbami. Kiedyś prawie wszyscy piłkarze pochodzili z Krakowa. Dziś za dużo jest najemników. Pamięta pan jeszcze niedawną Wisłę, że uświadczenie jednego Polaka w składzie było sukcesem.

Kto miałby strzelić dla Pasów w niedzielę?

Życzę zwycięstwa po golu Bartosza Kapustki. Należy się to chłopakowi. Młody, wchodzi do wielkiej piłki. Byłoby bardzo pięknie. On może być bardzo dobrym piłkarzem. Jest szybki, gra obiema nogami. To wychodzi z mojej trenerskiej analizy.

Rozłożył pan jego grę na czynniki pierwsze?

Zawsze biorę pod uwagę pięć elementów, które piłkarz musi przez cały rok doskonalić. U mnie na pierwszym miejscu jest kondycja, na drugim technika. Trzeci element to taktyka. Zawodnik taktycznie może dobrze grać, jak ma doświadczenie, 30 lat. Wspominam takich zawodników Wisły jak Szczurek, Jurowicz, którzy dobrze się ustawiali, czytali grę.

Na czwartym miejscu jest szybkość - szybkość biegowa i szybkość operowania piłką. Na samym końcu - siła, by wygrać z przeciwnikiem nie faulując go. Mam pretensje do zawodników, którzy faulują, są spóźnieni. Takim zawodnikiem w Cracovii jest Covilo, wiecznie spóźniony. Ja nie faulowałem często. Wyprzedzałem rywala, nie dawałem mu przyjąć piłki.

Mówił pan, że marzy o wygranych derbach Cracovii. A z tyłu głowy jest gdzieś mistrzostwo, podium ligi w tym sezonie?

Nie mam takich marzeń. Jesteśmy jeszcze za słabi, nieprzygotowani. Chciałem jednak pochwalić trenera Jacka Zielińskiego. Przyszedł i dokonał cudu. Co innego jakby sprowadził sobie dziesięciu nowych, lepszych piłkarzy i wygrywał. On jednak poprawił grę, mając większość tego materiału, którym dysponował poprzednik. Przed nim jednak jeszcze dużo pracy, by Cracovia nie miała wahań formy w czasie meczów. Takie niestety się zdarzają.

Żałuje pan, że nie jest dziś piłkarzem?

Bardzo. Jakbym ja miał takie warunki, jak teraz mają, to mógłbym dużo lepiej grać. Po drugie - piłka była dla nas dodatkiem. Byliśmy amatorami. W czasie okupacji musiałem iść do szkoły zawodowej na ulicy Dietla, bo inne zlikwidowali. Chodziłem tam więc trzy lata. Potem 40 lat przepracowałem jako tokarz i frezer. Miałem kłopoty z chodzeniem na treningi, bo zakład nie chciał nas zwalniać.

Codziennie rano wstawałem o piątej, pracowałem od szóstej o czternastej. Po pracy od razu na trening. Obiad jadłem dopiero wieczorem.

Trener był wyrozumiały?

Nie było szans, nawet nie wiedział. Nie pytał się nas. Pamiętam jak prowadził nas zagraniczny trener Karel Finek. Kopaliśmy sobie piłkę z boku. Nagle przyszedł do nas i mówił: „Jak wy tam kopycie te piłłke? Jak stary babu”. (śmiech). Nie mieliśmy sił po pracy.

Innym razem trenowaliśmy strzały na bramkę. Jak ktoś nie trafił, to musiał iść po piłkę i za karę zrobić rundę wokół boiska. To było głupie. Jakbym zamiast biegać, ćwiczył częściej technikę, to bym więcej skorzystał. Potem piłkarze się bali i kopali lżej, żeby trafić i nie mieć kary.

Na obozy jeździliście?

Jeździliśmy, ale pojawiały się kolejne kłopoty. Musiałem brać urlop bezpłatny. Brałem zaświadczenie i coś mi klub zwracał, ale traciłem na tym. Nie chciałem jednak wykorzystywać urlopu wypoczynkowego, bo potem nie miałbym w ogóle wolnego. Dużo lepiej mieli zawodnicy ze Śląska. Oni pracowali na kopalnianych etatach, żyło im się bardzo dobrze.

Dało się coś zarobić na graniu w piłkę?

W zimie dostawaliśmy 500 złotych miesięcznie. To był ekwiwalent na dożywienie. W sezonie były tylko premie za wygrane mecze.

Dziś piłkarze to mają dobrze, stałe kontrakty.

W Wiśle też tak było, jak u nas. Dziś są umowy, myśmy byli amatorami...

Buty do gry musiał pan bardzo szanować?

Mieliśmy w Cracovii to szczęście, że naszym gospodarzem był kochany Jan Wiecheć.  On był szewcem i robił nam buty. W Cracovii miałem prawdziwe piłkarskie buty. Jak grałem w Prokocimiu, to grałem w kupnych. Nie podobały mi się, takie „byle co” to było.

Znał pan Józefa Kałużę?

Nie. Przypominam sobie jednak, że go spotykałem. On uczył na ulicy Żółkiewskiego, a ja pracowałem na Zielenieckiego. Chodził w takim długim płaszczu ze skrzypcami i futerałem. Uczył śpiewu. Grałem z inną legendą, Kazimierzem Górskim. Pamiętam, jak pojechaliśmy na mecz do Warszawy, akurat kończył karierę. Pierwszą połowę zagrał na środku ataku, a w przerwie go żegnali, dostał kwiaty. Wielki człowiek i trener.

Jak pan przeżył trudne lata wojny?

Urodziłem się w Prokocimiu. Tam mieliśmy dom, taką chatę drewnianą blisko torów. Jak wojna wybuchła, to miałem 16 lat. Na mieście Niemcy rzucali granaty, siali propagandę, że obcinają ręce i uszy młodym mężczyznom. 1 września byłem w kościele na 12, a potem spotkałem się z kolegami na takim pagórku. Widzieliśmy, jak lecą ogromne srebrzyste samoloty, które bombardowały. Do naszego domu wpadła bomba i cały róg się zawalił.

Miesiąc poniewierałem się po Polsce jak wojna wybuchła. Ojciec kazał mi uciekać. Z trzema kolegami doszliśmy na nogach wałami Wisły aż do Janowa Lubelskiego. Straszne rzeczy widziałem, jak bombardowali w Biłgoraju. Konie pozabijane, ludzie martwi leżeli. Znaleźliśmy taką chatkę z babcią i dziadkiem. Wówczas jeden jedyny raz spałem na sianie. Przyjęli nas, tylko mówili, żeby nie palić papierosów i nie puścić z dymem ich dobytku. Położyliśmy się na strychu i można było książkę czytać. Cała wioska się paliła, tak jasno było.

W tym czasie dwa razy otarłem się o śmierć. Cudem przeżyłem.

Jest pan w znakomitej formie. Jaki jest przepis na długowieczność?

Widzi pan ten rowerek w kuchni? Zrobiłem już na nim 1500 kilometrów, codziennie mniej więcej pięć. No i z kijkami do parku regularnie chodzę. Tam sobie ptaszki karmię. Zawsze coś dla nich zabiorę, na ręce mi siadają.

Cytrynówkę też robię. Bardzo dobra, czasem sobie dla zdrowia wypiję. Mam super przepis.

Córka: Tato to wszystkiego o tych ćwiczeniach nie powiedział. Rano jeszcze przez godzinę robi sto skłonów. Podziwiam konsekwencję. Dzień w dzień.

Co by pan doradził młodym zawodnikom?

Nie wyjeżdżajcie za wcześnie. Bartek Kapustka to ogromny talent, ale na Zachodzie takich piłkarzy jest na pęczki. Niech nie wyjeżdża za szybko. Tam musi być lepszy od miejscowych rywali, inaczej ławka lub trybuny. Widziałem już wiele talentów, które za szybko zgasły.