Druga połowa 2020 roku była dla arbitra z Krakowa bardzo trudnym czasem. Najpierw walczył z boreliozą, a potem stracił ojca. O cierpieniu swoim i taty – legendy reprezentacji i Wisły Kraków, a także powrocie na boisko Tomasz Musiał opowiedział serwisowi LoveKraków.pl.
Michał Knura, LoveKraków.pl: W marcu poprowadził pan dwa spotkania Centralnej Ligi Juniorów U-17 i U-18. Cieszył się pan jak dziecko?
Tomasz Musiał, zawodowy sędzia piłkarski, syn Adama Musiała: Już pierwsze mocniejsze treningi, ból i zakwasy na początku stycznia sprawiły, że odżyłem. Spotkania juniorów nie były pierwszymi z moim udziałem w tym roku. Zaczynałem od sparingów drużyny kobiet Prądniczanki i Wiślan Jaśkowice.
Krok po kroku biorę coraz ważniejsze mecze, powoli wracam, by w kwietniu znów wyjść na murawę w ekstraklasie. Bardzo stęskniłem się za boiskiem, bo jeżdżenie od czasu do czasu na VAR to nie to samo, co bieganie wśród zawodników.
Ostatni raz w 2020 roku sędziował pan w przedostatniej kolejce poprzedniego sezonu. W pierwszych sparingach był problem z kondycją?
Bez bicia przyznam się, że tak. Prowadziłem mecze sam, bez asystentów, więc musiałem się nabiegać, by być blisko akcji i sprawdzać spalone. Można powiedzieć, że wróciłem do korzeni. Kiedy zaczynałem, na C lub B klasę jeździło się bez asystentów. Dziewczyny też miały okres przygotowawczy i gdy brakowało im sił decydowały się na długie piłki. Trochę pogoniłem, ale było to dla mnie dobrze przetarcie i wzmocnienie kondycji.
Po drodze do ekstraklasy będzie pan wchodził kolejnymi szczeblami, przecierał się w II i I lidze?
W sobotę czekają mnie testy sprawnościowe. Jeżeli je zdam i będę przygotowany, ustalimy z przewodniczącym Zbigniewem Przesmyckim dokładny plan powrotu. Szczebel po szczeblu będzie dla mnie najlepszym rozwiązaniem do uzyskania odpowiedniej formy, która otworzy mi drogą do ponownego zaprezentowania się w ekstraklasie.
Mariusz Złotek, który ciężko chorował po zakażeniu koronawirusem, wracał przez niższe ligi.
Jego przerwa była zdecydowanie krótsza. Nie sędziowałem całej poprzedniej rundy i początku obecnej, więc mój okres może się wydłużyć. Jeżeli coś się skomplikuje, odpukać, to nie będę robił tragedii, że nie udało się wrócić do ekstraklasy w kwietniu, ale stawiam sobie ambitne cele. Postawiłem grubą kreskę i zacząłem nowy rozdział.
Kiedy zaczął pan przygotowania nakierowane na powrót?
Choć leczyłem boreliozę, nie przerwałem pracy z trenerem personalnym. Nie mogłem wiele ćwiczyć, więc skupiliśmy się nad wzmocnieniem niektórych partii ciała. Bieganie ograniczało się do truchtu wokół Błoń. Przygotowania podporządkowane sobotnim testom zacząłem w drugim tygodniu stycznia, po odstawieniu antybiotyku i zgodzie lekarza. Za mną dwa miesiące mocnych treningów. Podczas meczów czułem w kościach trud przygotowań.
Trudno było wpaść w wir przygotowań?
Z jednej strony bardzo na nie czekałem, bo celem jest powrót do sędziowania, a kocham to robić. Fizycznie było ciężko. Niech o poziomie, z jakiego zaczynałem, posłuży przykład egzaminu. Testy trwają 24 minuty, a na początku stycznia kończyłem po pięciu…
To w czasie poprzednich testów zaczął się pan źle czuć. Był sierpień, tydzień do inauguracji ligi.
Musiałem zejść po zrobieniu zaledwie dwóch okrążeń. Miałem bardzo wysokie tętno, które utrzymywało się na tym poziomie po godzinie siedzenia. Przeraziłem się, zaczęły się badania. Na początku serca, bo to pierwsze przychodzi na myśl. Miałem różnego rodzaju testy, przez pięć dni nosiłem holter. Sprawdzano też, czy nie przechorowałem koronawirusa i nie zostawiło to śladu w moim organizmie.
Wszystko było w porządku, ale kardiolog zarządził jeszcze badania krwi. Kiedyś sam przechodził boreliozą z nietypowymi objawami i trafił. W końcu wiedzieliśmy, co należy leczyć. Z jednej strony była ulga, że z sercem wszystko w porządku. Z drugiej – zmartwienie i nerwy, bo borelioza to nie błahe przeziębienie. Na szczęścia wykryliśmy ją bardzo szybko i udało się uniknąć komplikacji ze stawami czy z mózgiem. Konrad Gołoś, dobrze zapowiadający się piłkarz, nie miał tego szczęścia.
Antybiotyk został odstawiony, ale borelioza będzie z panem do końca życia.
Nigdy się z niej nie wyleczę. Ważne, by ją kontrolować, robić regularne badania. Trzeba być czujnym, by nie wróciła.
Bardziej był pan zmęczony fizycznie czy psychicznie?
Po równo. Na początku wchodziłem na pierwsze piętro i łapałem zadyszkę. Coś nieprawdopodobnego dla człowieka, który od 20 lat jest w sporcie, profesjonalnie trenuje i od dekady jest zawodowym sędzią.
Do boreliozy doszła pandemia i śmierć taty w listopadzie. Kumulacja nieszczęść dla głowy.
Zostałem odcięty na pół roku. Nie było kolorowo. Niby więcej czasu spędzałem z rodziną, ale głowa nie pracowała dobrze. Mój organizm był przyzwyczajony do samego wyjścia na trening. Zasiedziałem się, znużyłem. Nie chciało się wstawać z łóżka.
Z tyłu głowy pojawiła się myśl, że trzeba będzie zrezygnować z sędziowania?
Nie, ale przez długi czas towarzyszyło mi zdenerwowanie, nie spałem po nocach. Rozmyślałem, kiedy wrócę do trenowania, do robienia tego, co tak kocham.
18 listopada zmarł pana ojciec. Adam Musiał był wybitnym piłkarzem, żegnał go nawet Tomasz Lis.
Bardzo przeżyliśmy tę sytuację. Nie mogłem uciec w sport, w sędziowanie. Ojciec długo chorował, cierpiał, ale na odejście bliskiej osoby nie da się przygotować. Wsparcie było ogromne, od niektórych wręcz niespodziewane.
Zawodowy sport to jednak nie zdrowie. Pana ojciec się o tym przekonał, do tego doszedł wypadek.
Kiedyś nie było opieki medycznej na wysokim poziomie i u byłych sportowców wychodzi to jeszcze bardziej. Starość jest okrutna, ale wszyscy ją przejdziemy. Tata miał bardzo ciężkie ostatnie miesiące, męczyła go pięciominutowa rozmowa. To był straszny czas dla nas i dla niego.
W 2016 roku w rozmowie z LoveKraków.pl podkreślał, że współczesny futbol go już nie interesuje. Dla synów – sędziego i trenera – zawsze znalazł czas i był na bieżąco.
W pewnym momencie się odciął. Nawet w czasie pracy na stadionie Wisły mecze nie dawały mu radości. Przychodziliśmy do niego z Maćkiem i opowiadaliśmy, co słychać w naszym życiu prywatnym i zawodowym. Tym interesował się długo, ale pod koniec życia nie był już w stanie.
Największe walczaki nie mają szans ze śmiercią i bólem.
Dlatego będę go wspominał sprawnego, pełnego energii i dowcipu. Był duszą towarzystwa, kawalarzem, dobrym duchem szatni. Dlatego tak wiele osób go polubiło, a po jego odejściu odezwało się do naszej mamy i do synów.
Sport był w naszej rodzinie od początku. Tata był piłkarzem, mama siatkarką. Królowała jednak piłka, bo synowie poszli w ślady ojca. I pewnie tak zostanie.