– Dostałem kroplówkę i myślałem, by jak najszybciej stamtąd uciec. Przyszedł doktor i pytał, kiedy się ostatnio badałem. Nie pamiętałem. „Ma pan taki cukier, że pana stąd nie puszczę” – usłyszałem. Z Jarosławem Krzoską, wybitnym polskim sportowym dziennikarzem radiowym i telewizyjnym, a od ośmiu lat kierownikiem pierwszego zespołu Wisły Kraków, rozmawiamy o chorobie, życiu, pracy i pasjach.
Michał Knura, LoveKraków.pl: W Poznaniu zaliczył pan 250. ligowy mecz w roli kierownika Wisły. Pan to w ogóle liczył?
Jarosław Krzoska: Bardzo szybko to minęło, choć jestem kierownikiem ósmy sezon, od 2010 roku Niektórzy piłkarze potrzebują więcej czasu, by dojść do tej liczby, ale wiadomo, że to zupełnie inna sprawa. Miło mi, że ktoś dostrzegł mój jubileusz. Do Zbyszka Woźniaka, naszego masażysty, jeszcze mi bardzo daleko. On ma na koncie ponad 900 spotkań.
Ile meczów pan opuścił?
Dwa. U siebie z Legią i w Białymstoku na wiosnę 2013 roku. Pierwsze spotkanie wszyscy pamiętają do dziś, bo sędziowie nie zauważyli piłki wygarniętej zza linii końcowej, po czym goście strzelili gola. Ja wspominam to spotkanie z innego powodu, bo wylądowałem w szpitalu. Podczas zgrupowania poczułem ból, zadzwoniłem do klubowego lekarza i powiedziałem, że nie jestem w stanie funkcjonować. Jacek Jurka zawiózł mnie do szpitala na Galla, gdzie trafiłem na ordynatora oddziału wewnętrznego doktora Krzysztofa Czarnobilskiego. Dostałem kroplówkę i myślałem, by jak najszybciej stamtąd uciec. Przyszedł doktor i pytał, kiedy się ostatnio badałem. Nie pamiętałem. „Ma pan taki cukier, że pana stąd nie puszczę” – usłyszałem. Próbowałem negocjować. Mówiłem, że jest mecz i przyjadę na drugi dzień. Długo dyskutowaliśmy, ja swoje, on swoje, ale w końcu coś mnie „piknęło” i zostałem w szpitalu. Leżałem prawie dwa tygodnie. Ustawiali mi leki, uczyli jak się prowadzić. Mówili mi, że jak będę się pilnował, to mogę normalnie żyć. I żyję, nie myślałem wtedy, by zrezygnować z pracy w Wiśle.
W ostatnich dniach kilka osób ze sztabu obchodziło urodziny, a panu słodkości za bardzo nie służą.
Na szczęście nigdy nie byłem zbytnio łasy na słodycze. Otyłością i trybem życia zapracowałem sobie na tę chorobę. To, obok żony, moja druga partnerka. Choć niechciana, musimy się jakoś dogadać. Zanim trafiłem do Wisły, pracowałem jako dziennikarz radiowy i telewizyjny. Nie dało się uciec od stresu. Nie przechodzisz obojętnie wobec tego, że twoich słów słucha parę milionów ludzi. Odpowiedzialność jest bardzo duża, o czym pan sam dobrze wie.
W Wiśle jest mniej stresu? Da się w tej pracy być bardziej regularnym, choćby w jedzeniu?
Życie pokazało mi dobitnie, że się da. Potrafiłem zacząć myśleć o sobie i zwracać większą uwagę. Oczywiście, nie wszystko można przewidzieć, ale staram się być regularny. Od tamtego czasu trochę kilogramów się pozbyłem, choć nie tylu, ile bym chciał. Są pokusy, pewne haczyki.
Co w tej pracy jest najlepsze?
Nieprzewidywalność.
Zawsze powtarzam, że nieprzewidywalność to największa zaleta i wada dziennikarstwa.
Teraz mam nieco inną nieprzewidywalność. Stres też jest inny. W dziennikarskiej robocie dobrze jest mieć od czasu do czasu newsa, by potem mówili, że ten z tego portalu czy gazety podał coś jako pierwszy. Jako kierownik nie muszę wszystkiego wiedzieć, wychodzę na trening, gdy chcę i mam czas. Muszę natomiast myśleć, czy wszystko zapiąłem na ostatni guzik, czy potwierdziłem rezerwację hotelu przed meczem wyjazdowym. I tak dalej.
Mówią o was „panowie od dawania karteczek i przeprowadzania zmian”.
Śmiejemy się z tego z innymi kierownikami. To, co widać przy linii, jest marginesem wszystkiego, co robimy. Ostatnio piłkarze mieli trzy dni wolnego, a ja byłem w pracy. Albo gdzieś dzwoniłem, albo pisałem maile. Pojawił się terminarz meczów do końca roku, więc już planuję całą logistykę, by potem spokojnie patrzeć w przyszłość. Jak się chce, to zawsze znajdzie się coś do zrobienia.
Wbrew pozorom, zaniedbanie kierownika może klub słono kosztować. Niedawno kierownik Ruchu Chorzów wpisał do kadry, a właściwie zaznaczył w systemie komputerowym, nie tego zawodnika, co trzeba. Na boisku pojawił się ten, którego nazwiska zabrakło w protokole. Przez to drużynie grozi walkower.
Oni i tak przegrali na boisku, więc nie jest najgorzej. To się może - choć nie powinno - zdarzyć. Czasem jest kłopot z zalogowaniem do systemu, innym razem ktoś przyjdzie i rozkojarzy. Swoją drogą, był taki czas kiedy media zjadły Martę Ostrowską z Legii, a ja stoję na stanowisku, że to nie był wyłącznie jej błąd. To był bardzo długi łańcuch niedopatrzeń, szczegółowy przepis. Osoba z działu prawnego powinna przyjść i powiedzieć jej lub dyrektorowi sportowemu, że ten piłkarz nie może zagrać.
Mamy bardzo odpowiedzialną pracę, a ludzie, którzy stoją z boku niewiele wiedzą albo na złość komentują. Dawno temu, gdy graliśmy mecz Pucharu Polski w Świnoujściu, przeczytałem komentarz, że siedziałem na ławce dla rezerwowych i jadłem kiełbaskę. Chciałem serdecznie pozdrowić tego dżentelmena. To niemożliwe, co najwyżej można zjeść batona energetycznego, gdy kogoś bardzo ssie.
A to jest w ogóle praca dla kobiet?
Nie. Wiadomo, że żyjemy w jakiejś symbiozie, ale każdy ma swoje poczucie godności i wstydu. Czasem trzeba wejść do szatni w ostatniej chwili, myślę, że ona musiała się w pewnych sytuacjach kimś wyręczać. Klubowym lekarzem Cracovii jest pani doktor i to mogę zrozumieć, bo to inna sytuacja.
Trudno było dogodzić przez te lata trenerom i piłkarzom?
Każdy trener ma swój styl pracy, pewne przyzwyczajenia, ale nie mają próśb z kosmosu. Jeden woli, by w dniu spotkania piłkarze pobiegali po boisku, inny wysyła ich tylko na spacer. Trener X chce mieszkać w hotelu blisko stadionu, Y woli w centrum miasta, a Z na odludziu i najlepiej, by obok było boisko.
Styl którego szkoleniowca podobał się panu najbardziej?
Nie mam ulubionego i z ręką na sercu mówię, że z każdym się dogadywałem. Ja jestem od tego, by spełniać jego i piłkarzy prośby. Najdłużej uczyłem się Kiko Ramireza. Wynikało to z bariery językowej, choć w tym elemencie robię postępy i już się dogadujemy. Trener ma na przykład inne spojrzenie na jedzenie przed meczem. Zazwyczaj jest tak, że piłkarze wchodzą do restauracji, nakładają sobie, co chcą, i idą do stolika. Od czasu przyjścia Hiszpana do Wisły posiłek musi być serwowany przez kelnera. Powiedział, że tak jest w Hiszpanii i on ten zwyczaj przenosi do nas. Dla mnie nie ma problemu, od tego czasu ustalając umowę z hotelem, wymagam obsługi kelnerskiej. Z tego co wiem, niektórzy polscy trenerzy też tak wolą.
Bardzo chwalił pana Robert Maaskant. Holender mówił, że wprowadza pan dobrą atmosferę, dobrze mówi po angielsku i wszystko załatwia. No i siedział pan obok niego w autobusie.
Kierownik zazwyczaj siedzi na pierwszych siedzeniach za kierowcą, a trener ma do swojej dyspozycji dwa po prawej. Jedynym, który przesadził mnie z lewej strony za kierowcą na prawą był obecny trener Cracovii (śmiech). Michał Probierz przyszedł i powiedział, że się przyzwyczaił i tam mu lepiej. Dla mnie to nie miało żadnego znaczenia, może jemu lepiej patrzyło się na drogę. Choć on zerkał za szybę rzadko, bo to mol książkowy i pochłania ich niezliczone ilości.
Wracając jeszcze do Maaskanta, to w krótkim okresie od rozpoczęcia pracy był już moim trzecim trenerem, po Henryku Kasperczaku i Tomasza Kulawiku. Słynął z bardzo dużego poczucia humoru. Do dziś mamy ze sobą kontakt z okazji urodzin czy świąt. Napisałem do niego niedawno, gdy zakończył karierę trenera, ale mówił, że jest ciągle bardzo zajętym człowiekiem.
Byli piłkarze się odzywają? Tęskni pan za nimi, trudno się rozstać?
Tęsknoty nie ma, bo takie jest życie. Teraz jesteś w Polsce, a za rok lecisz grać na inny kontynent. Jak choćby Kew Jaliens, który czasem się odzywa. Gdy był w Australii pomagałem mu w Polsce pozamykać sprawy bankowe. Od czasu do czasu smsa wyśle Dragan Paljić, miałem też dobry kontakt z Cezarym Wilkiem, ale ostatnio jest słabszy. Czas robi swoje, lata lecą.
Rozmawiamy już pół godziny, a ciągle nie wiem, jak pan dostał pracę kierownika. W 2010 roku posadę zaproponował Bogdan Basałaj.
To jest już moja kolejna przygoda z Wisłą. W młodości trenowałem koszykówkę, ale nie miałem dużego talentu. Po kilku latach w drużynach młodzieżowych, zacząłem się bawić w spikerkę na stadionie razem Wojciechem Batko i Krzysztofem Mrówką. Dawne czasy, jeszcze był stary stadion! Kolejna praca przy Reymonta do rola rzecznika prasowego od 2002 do 2005 roku. Krótko po odejściu z tej funkcji Jerzy Engel zaproponował mi dołączenie do sztabu w roli kierownika drużyny. Ostatecznie wybór padł na Marka Koniecznego.
Wróciłem więc do mediów. a konkretnie trafiłem do TVP, czego nie żałuję. Dzięki temu miałem zaszczyt pojechać na igrzyska olimpijskie do Pekinu i Vancouver. Śmieję się, że dziś mogę powiedzieć, iż Kazimierz Kmiecik nie jest w tym budynku jedynym olimpijczykiem [rozmawiamy w bazie Wisły w Myślenicach].
Propozycją Bogdana Basałaja nie byłem bardzo zaskoczony, bo pojawiały się plotki, że Ryszard Czerwiec ma zostać przeniesiony do działu skautingu i klub szuka następcy. Ta praca zawsze wydawała mi się bardzo ciekawa. Jako rzecznik jeździłem z drużyną, ale to nie jest to samo. Bogusława Cupiała nie udało mi się poznać, gdy pracowałem w mediach, nie mieliśmy kontaktu w latach pracy na stanowisku rzecznika. Spotkaliśmy się dopiero wtedy, gdy zostałem kierownikiem. Czasem na szybko przed meczem lub na dłużej, gdy przylatywał na zgrupowania do Turcji. Załatwiałem dla niego między innymi sprawy organizacyjne w hotelu.
Często pan przechodził z jednej strony na drugą. Z mediów do klubu.
Rzecznikiem i kierownikiem się bywa, a dziennikarzem się jest. Moje dziennikarstwo jest w głębokim uśpieniu, ale zdarzało się, że brakowało mi mikrofonu. Gdy startowała telewizja Orange Sport, Janusz Basałaj zadzwonił z propozycją skomentowania kilku spotkań finałowych hokejowej ligi rosyjskiej. Powiedziałem, że jak nie będzie to kolidowało z meczami Wisły, to bardzo chętnie. Skomentowałem te spotkania, emocje na nowo wróciły. Pamiętam, że do pierwszego byłem tak przygotowany, że wszystko brałem z głowy, nie potrzebowałem kartki!
Jak rodzina wytrzymuje pana pracę? Większość weekendów ma pan wyjętych z życia.
Na szczęście czasem trafi się mecz w piątek (śmiech). Żona jest przyzwyczajona, bo wcześniej przez 20 lat w dziennikarstwie było podobnie. Tryb życia jest taki sam, a nawet jeszcze bardzie intensywny. Komentowałem hokej, a w Polsce grało się systemem wtorek-piątek-niedziela. Paradoksalnie teraz jestem częstszym gościem w domu. W tygodniu rano przychodzę do pracy, a popołudnia staram się spędzać z rodziną. Czasem zdarzy się nieprzewidziana sytuacja, ale to - poza dniami gdy sezon startuje, lub jest przerwa zimowa - zdarza się niezbyt często.
W Wiśle do emerytury?
Cieszę się z tego, co mam, ale spokojnie. Każdy trener ma prawo powiedzieć, że nie chce pracować z danym kierownikiem.
W dniu meczowym od rana ma pan podwyższone tętno?
Zaczyna się razem z pierwszym gwizdkiem. Trudno przy śniadaniu emocjonować się tym, co będzie o godzinie 20. Rozmawiamy na różne tematy, czasem o wczorajszych spotkaniach. Dla mnie wyjazd na stadion jest takim momentem, kiedy trzeba się maksymalnie skoncentrować. Piłkarze muszą myśleć o grze, a ja o tym, czy wszystko zabrałem. Choćby o tym, czy mam taką bzdurę, a ważną, jak opaska kapitańska czy proporczyk.
Jeśli po drodze gdzieś stajemy, to przed odjazdem muszę wszystkich policzyć. Podobnie jak kartki. Nie spędzają mi snu z powiek, ale trzeba być bardzo skrupulatnym. Najmniejszy błąd może wiele kosztować.
Największy problem do rozwiązania?
Mieliśmy duże zamieszanie przy okazji meczu z Fulham w Londynie. Na lotnisku nie chcieli nam przepuścić serbskich piłkarzy. Przed wylotem miałem informację, że ich wizy pracownicze Schengen wystarczą, ale Anglicy się uparli i powiedzieli, że nie mogą wjechać do kraju. Drużyna pojechała do hotelu, a oni zostali na lotnisku z dyrektorem Jakubem Jaroszem. Po dwóch godzinach mogli dołączyć do reszty zespołu, ale mieli zakaz opuszczania budynku. Poprosiliśmy o pomoc Ministerstwo Spraw Zagranicznych i dopiero 2,5 godziny przed meczem mieliśmy pewność, że trener może ich wstawić do składu.
Mecz, o którym pamięta pan do dziś?
Z Twente przy Reymonta, gdy okazało się, że jednak zagramy wiosną w europejskich pucharach.
Komentujący to spotkanie Mateusz Borek mówił, że Kraków szybko nie pójdzie spać. Było duże świętowanie?
Nie pamiętam, ale pewnie coś było, bo przecież to był ostatni mecz w grudniu 2011 roku. Swoją drogą - to nas różni od kibiców, że oni po każdym, a szczególnie wygranym spotkaniu, mogą iść w miasto, a my rano musimy być na stanowiskach. Odkąd dojeżdżamy do Myślenic, okazji do świętowania jest jeszcze mniej. A jak już, to przy wodzie lub soku.
Wraca pan czasem do tych spotkań i ogląda powtórki?
Wracam do ostatnich, bo z ławki niewiele widać. Wpadła bramka? Dobrze, ale jej nie widziałem. Dlatego trenerzy stoją, bo cokolwiek zauważyć, a my na ławce, które często są obniżone, mamy nos na poziomie murawy. Ludzie mówia że mam fajnie, bo jestem blisko. Jestem, ale niewiele widzę.
Dla piłkarzy jest pan kolegą?
Nie buduję barier. Oni wiedzą, że mogą przyjść, jeżeli mają jakiś problem. Chętnie wpadają też bez okazji. Jestem po to, aby im pomóc, choć nie próbuję być psychoanalitykiem. Przychodzą coraz młodsi, więc zaczyna to być relacja ojciec-syn. Taki Kamil Wojtkowski jest w wieku mojej córki. Inaczej jest z Głowackim, Brożkiem czy Boguskim, z którymi znam się nawet kilkanaście lat.
Widzi pan, rozmawiamy, a tu co chwilę ktoś wchodzi. Teraz akurat mamy zamknięte drzwi, ale na co dzień nie lubię tego. Otwieram je, by widzieć ruch.
Dzięki tej pracy zmienił pan postrzeganie piłkarzy?
Zmieniło się na duży plus. Jako dziennikarz nigdy nie zastanawiałem się, dlaczego dany piłkarz gra słabo. Tymczasem o wielu rzeczach się nie wie. A oni mają problemy, jak każdy inny człowiek: w domu, zdrowotne albo jedno i drugie się kumuluje. Wymagamy, by zawsze byli gladiatorami, a oni mają normalne życie, które często ich przytłacza. Mogę podać przykład Ivana Gonzaleza, dorosłego, mocnego faceta. Gdy otrzymał informację o śmierci babci, z którą był mocno związany, nagle zgasł. Takie rzeczy nie pozostają w nas bez śladu, a on kilka dni po pogrzebie miał wyjść na boisko i błyszczeć.
Jak układa się pana współpraca z sędziami?
Nie narzekam.
A oni?
Przestali chyba po pierwszym sezonie, w którym mieliśmy sobie nawzajem dużo do powiedzenia. Przez te lata nauczyliśmy się siebie nawzajem. Oni mają swoje do zrobienia i jest to bardzo ciężka praca. Niewdzięczna, bo zawsze ktoś jest niezadowolony, a przy remisie najczęściej obie drużyny. Absolutnie im nie zazdroszczę. Hmm… Zazdroszczę za to Szymonowi Marciniakowi, że dotarł już prawie na sam szczyt. W europejskiej, a co za tym idzie światowej piłce jest dla mnie w top 3.
Myśli pan czasem o krótkim, ale głośnym pobycie w klubie Jakuba Meresińskiego?
Nie wspomina się tego, raczej wypiera z pamięci. Ja widziałem się z nim dwa razy po 45 sekund i nie mogę mu nic zarzucić. Był kulturalny. Mówiłem, że potrzebuję to i to, a on zaakceptował wyjazd drużyny do hotelu na wynegocjowaną przeze mnie kwotę. To, czy miał zamiar za to zapłacić, to już inna sprawa.
Fajnie nie było jego spotkanie z drużyną, zorganizowane na stadionie. Powinien się przywitać ze wszystkimi, a nie raczył podać ręki nawet kapitanowi. Tam padły też z jego ust słowa „po co wam odżywki, skoro przegrywaliście tak samo, gdy je mieliście”. Taki żarcik.
Jak pan przyjął decyzję Krzysztofa Mączyńskiego o transferze do Legii?
To jego droga, którą kibice oceniają, ale ja nie zamierzam. Gdy odchodził przyszedł podziękować i podał rękę. Ostatnio przed i po meczu też przybiliśmy piątki.
Kibice są ciekawi, co robi pan w wolnych chwilach?
Uwielbiam polskie seriale, jestem maniakiem. Dużo chętniej chodzę do kina na polskie niż amerykańskie czy francuskie produkcje. Bardzo cenię Patryka Vegę, choć nie za wszystkie filmy. Za „Ciacho” pewnie do dziś się wstydzi.
Muzyka? Najlepsza polska albo filmowa. Chyba się starzeję, bo coraz częściej sięgam do kawałków z lat 80-tych. Być może moja miłość do radia – bo to pierwsza „miłość” medialna - narodziła się chyba podczas słuchania „Listy przebojów Trójki”. Choć dawno temu w soboty w telewizji puszczali najlepsze filmy, to u mnie radio wygrywało.
Teraz proszę nie parsknąć śmiechem. Kibic z Twittera pyta, czy wskoczyłby pan do klatki i stoczył walkę w systemie MMA z Tomaszem Siemieńcem, kierownikiem Cracovii?
Byłoby śmiesznie. Boję się, że mojej strony byłoby to bardzo pokraczne. Tomek jest dużo sprawniejszy ode mnie i nie stał by na straconej pozycji.
Wróćmy do przyjemniejszych rzeczy. Widziałem, że ostatnio wakacje spędza pan na łódce.
Pasją do żeglowania na Mazurach zaraził mnie przyjaciel Kuba. Namawiał mnie 20 lat i w końcu namówił. Popłynąłem dwa razy i chcę jeszcze… Tak mnie to pochłonęło, że teraz tam chciałbym jeździć każdego roku. Jest pięknie, płyniemy, omijamy duże skupiska, a wybieramy mniejsze wioski, na przykład trafiliśmy do urokliwego Okartowa na samym końcu Śniardw, gdzie jest tylko kilka domów. Koniec świata…