News LoveKraków.pl

Marcin Pogorzała: Wisła Kraków ma być wielowymiarowa [ROZMOWA]

fot. Bartek Ziółkowski/wislakrakow.com

– ŁKS zdobył po około 20 bramek dzięki atakowi pozycyjnemu, szybkiemu i stałych fragmentach wraz z rzutami karnymi. Sposób strzelania goli był bardzo różny, więc najtrudniej się temu przeciwstawić. W Wiśle chcemy doprowadzić do podobnej wielowymiarowości – mówi dla LoveKraków.pl Marcin Pogorzała, nowy asystent w sztabie Wisły Kraków.

Michał Knura, LoveKraków.pl: W jednym z wywiadów (Weszło.com) powiedział pan, że jak odejdzie z ŁKS-u, to na własnych zasadach. Udało się?

Marcin Pogorzała, trener, asystent Kazimierza Moskala w Wiśle Kraków: Chodziło mi o czas, nie chciałem zostać zwolniony. Miałem nadzieję, że tak będzie, i tak się stało. Trudną decyzję podjęły obie strony. Była chęć kontynuowania współpracy, ale czułem też, że to może być dobry moment, by pójść swoją drogą.

W ŁKS-ie spędził pan siedem lat, czyli niespełna jedną piątą życia.

Szmat czasu. Część poświęciłem akademii, więcej pierwszej drużynie na różnych poziomach. Przychodzi jednak moment, gdy odczuwa się potrzebę zmiany środowiska, bodźców, wyzwań. Tak do tego podchodzę. W Łodzi żyłem znacznie dłużej, ponieważ w tym mieście kończyłem gimnazjum, liceum, grałem w piłkę i studiowałem zaocznie. Potem wróciłem do rodzinnego Tomaszowa Mazowieckiego, gdzie pracowałem jako nauczyciel i trener. Pojawiła się oferta z ŁKS-u i z niej skorzystałem.

Decyzja o odejściu z ŁKS-u była spowodowana propozycją z Wisły?

Jestem wdzięczny trenerowi Kazimierzowi Moskalowi, że znów możemy razem pracować, do tego w takim klubie jak Wisła. W ŁKS-ie miałem różne możliwości. Mogłem wrócić do sztabu pierwszej drużyny, pozostać jako główny szkoleniowiec w rezerwach. Trwały negocjacje z rożnymi trenerami i czekałem na rozwój wydarzeń, a jednocześnie bardzo wstępnie rozmawiałem z trenerem Moskalem i prezesem Jarosławem Królewskim. Gdy oferta była konkretna, zagrałem w otwarte karty, powiedziałem w Łodzi o propozycji z Krakowa. W międzyczasie pojawiły się jeszcze dwie z innych klubów, więc brałem pod uwagę kilka możliwości. Jestem wdzięczny ŁKS-owi za to, jak podszedł do tematu. Wspólnie ustaliliśmy, że to dobry moment, by sztab łodzian konstruował się bez mojego udziału. W drugiej drużynie był już wstępnie przygotowany trener, który miałby go objąć, gdybym wrócił do „jedynki”.

Trener Moskal był magnesem, który przesądził?

Zdecydowanie tak. Gdyby nie trener, to po prostu by się nie wydarzyło. Perspektywa powrotu do naszej współpracy była magnesem, bo szczególnie dobrze wspominam ostatni okres w ŁKS-ie, gdy byłem pierwszym asystentem. Skończyło się upragnionym awansem do ekstraklasy, dużo czerpałem od trenera i mam przeświadczenie, że też wiele dawałem.

Długo asystentem Kazimierza Moskala był Maciej Musiał. Trener powiedział, że praktycznie rozumieli się bez słów. W waszej relacji też tak jest?

Komunikacja jest bardzo ważna, ale nasza znajomość, wiedza o wymaganiach trenera, oczekiwaniach względem zawodników na poszczególnych pozycjach, jego sposobie komunikowania ułatwia mi pracę. Już to przerabiałem i choć nie wszystko będzie przeniesione jeden do jednego z ŁKS-u, to podstawy są zbliżone. Dobrze poznałem trenera w codziennej pracy i jeżeli znów jesteśmy razem, to znaczy, że zrozumienie jest na dobrym poziomie.

Czy trener Moskal jest konsekwentny? Pytam, bo we wspomnianym już wywiadzie pan tak określa siebie.

Trener jest wyjątkową osobą pod tym względem, że jest byłym piłkarzem. Nie wiem tego z własnego doświadczenia, ale słyszałem o przypadkach byłych zawodników, którzy zostali trenerami i głównie chcieli bazować na doświadczeniu boiskowym, „nosie” trenerskim, ogólnym przekazie. Choć trener Moskal był bardzo dobrym piłkarzem, to jest bardzo pracowitym człowiekiem. W jego działaniach widać konsekwencję – jak coś zaplanuje, to prędzej czy później dochodzi do realizacji. Dotyczy do pracy z zespołem i prywatnych spraw, jak wyjście na bieganie. Ja też staram się tak podchodzić do pracy i życia, by nikt nie musiał mi przypominać, jakie są moje obowiązki.

Poznałem wielu trenerów, którym w czasie zajęć usta się nie zamykały. U Moskala widzę, że wybiera moment, działa punktowo.

Zdecydowanie się zgodzę. Jest konkretny w przekazie, nie przesadza z komunikacją do całego zespołu i konkretnych piłkarzy. Dużo się w tej działce nauczyłem. Jako młody trener czułem potrzebę wyjaśniania zawodnikom większości decyzji. Chciałem, żeby wszyscy wszystko rozumieli i doskonale wiedzieli. Po czasie mogę powiedzieć, że jesteśmy facetami, drużyną piłkarską, i czasem ktoś musi przyjąć decyzję bez wykładania kawy na ławę. Często decyduje szczegół, instynkt trenera, a rolą piłkarza jest w kolejnych treningach robić wszystko, by to zmienić. Wywołanie sportowej złości kształtuje ich charaktery, które mogą nam się przydać w kluczowych momentach.

Zanim podpisał pan umowę z Wisłą, kilka razy rozmawiał z prezesem Królewskim.

O warunkach finansowych współpracy zaczęliśmy rozmawiać prawie na samym końcu. Na pierwszych naszych spotkaniach była chęć poznania przeze mnie oczekiwań i warunków, byłem też pytany, jak widzę swoją rolę, co mogę dać klubowi, sztabowi i drużynie.

Rozmawialiście o danych i sztucznej inteligencji?

To są informacje, które mogą nam się przydać, natomiast sztuką jest mądrze tym zarządzać. Naszym zadaniem jako asystentów będzie przesiewanie przez sito, by wyciągnąć kluczowe rzeczy i nie zawalać nimi trenera. Żeby faktycznie coś z tego wynikało, trzeba patrzeć w dłuższej perspektywie. Po jednym meczu dana statystyka nie musi wiele mówić, ale jeżeli zauważy się tendencję, to można wyciągać wnioski. Generalnie są to sprawy, które mnie interesują, ale staram się do nich podchodzić zdroworozsądkowo. Nie mogą zakrzywić rzeczywistości, bo na koniec piłka nożna to zmęczenie, bieganie, pot – elementy, które nie zawsze da się przełożyć na liczby. Naszą rolą jest wiedzieć, z czego te liczby wynikają – jak są „wypluwane”, liczone. Które można brać na poważnie, a które trochę mniej. Będziemy nad tym pracować, ale kluczem jest zdroworozsądkowe podejście, by wyciągnąć konkrety.

W czasie obozu w Woli Chorzelowskiej wiele miał pan do powiedzenia przy stałych fragmentach. To jest pana główna działa w pracy sztabu?

Będę odpowiedzialny m.in. za ten element, ale wiele rzeczy będzie kontynuowanych. Bardzo dużo konsultujemy z Mariuszem Jopem, który wcześniej się tym zajmował. Uważam, że funkcjonowało to na niezłym poziomie, a teraz nie mamy na tyle dużo czasu, by wszystko wywracać do góry nogami. Stawiamy na kontynuację z małymi korektami, by na koniec stałe fragmenty wyszły na plus. To bardzo istotny temat w I lidze, często pomagają otworzyć wynik. Mamy świadomość ich wagi w newralgicznych momentach i na pewno poświęcimy mu trochę czasu.

Wśród trenerów, z którymi pan współpracował, był Wojciech Stawowy. Ma opinię człowieka, który nie jest elastyczny, tylko trochę na ślepo wprowadza jeden słuszny model gry. Czy to prawdziwa opinia?

Trener Stawowy bardzo mocno trzymał się swoich założeń, ale nie było w tym przesady. Nie było myślenia tylko o liczbie wymienionych podań, bo to ładnie wygląda, stawiania formy ponad treść. Nauczyłem się paru ciekawych rzeczy, które później starałem się wykorzystywać. W Wiśle nie spodziewam się jednowymiarowości. Gdy analizowaliśmy statystycznie sezon ŁKS-u zakończony drugim awansem, to wyszło nam, że po zdobyliśmy po około 20 bramek dzięki atakowi pozycyjnemu, szybkiemu i stałych fragmentach wraz z rzutami karnymi. Sposób strzelania goli był bardzo różny, więc najtrudniej się temu przeciwstawić. W Wiśle chcemy doprowadzić do podobnej wielowymiarowości.

Jest pan gotowy do pracy pod dużą presją kibiców?

Przed spadkiem Wisły to ŁKS był „Bayernem Monachium I ligi”. Było źle, gdy nie wygrał 3:0, a jak nie zwyciężył w meczu, to już był problem. Tam też ciśnienie było duże, co wynika z dużej bazy kibiców. Mieliśmy serię czterech remisów z rzędu i po sezonie wspominaliśmy, że to był kluczowych okres. Nie robiliśmy rewolucji, nie szukaliśmy nowych rzeczy. Wyszła stabilność i doświadczenie trenera Moskala. W takich klubach trudniej przejść przez kryzysowe momenty, ale wierzę, że zachowując spokój, będziemy w stanie to zrobić także w Wiśle, jeżeli nam się przytrafią.

Dlaczego nie oglądaliśmy piłkarza Marcina Pogorzały w ekstraklasie lub I lidze?

Miałem takie plany i marzenia. Byłem bardzo zdeterminowany, by zawodowo grać w piłkę. Robiłem dużo, by tak się stało, ale czegoś zabrakło. W pewnym momencie zdrowia, ale także trochę talentu i paru innych elementów. Newralgiczny moment miałem w drugoligowej Elanie Toruń. Wystąpiłem osiem minut w zimowym sparingu i doznałem kontuzji, która wyłączyła mnie prawie na dwa lata. Miałem trzy operacje kolana, walczyłem z zakażaniem. To, prawdę mówiąc, był koniec marzeń, choć wróciłem do III ligi w rodzinnym mieście. Łączyłem grę z prowadzeniem młodzieży, więc kariera nie była już priorytetem. Na pewno nie byłem piłkarzem na ekstraklasę i I ligę.

Na jakiej pozycji pan grał?

Byłem uniwersalnym zawodnikiem. Najczęściej występowałem w środku pola, ale potrafiłem załatać inne pozycje. Nie wiem, jak to traktować. Z jednej strony zawsze można było na mnie liczyć, z drugiej – nigdzie nie byłem tak dobry, by „zamknąć” pozycję i na niej zostać. Pewnym pozytywem jest to, że poznałem piłkę z rożnych perspektyw, co może mi pomagać w pracy trenerskiej. „Zwiedziłem” większość pozycji, więc znam ich charakterystykę.